Część I.
Duszpasterstwo polskie w Persji w latach 1942 - 1945
II. Przygotowania do Ewakuacji
IV. Ks. Biskup Polowy w Teheranie
V. Pierwszy polski klasztor w Persji
VII. Zakończenie ewakuacji z Rosji
Część II
Afryka
I. Ogólne wiadomości o obozach polskich w Afryce Brytyjskiej
II. Pierwsza wizytacja osiedli w Tanganice
IV. Wizytacja osiedli w Ugandzie.
V. Wizytacja osiedli w Obu Rodezjach
VI. Problem osiedlenia uchodźców
W czerwcu 1945 r. wybrał się ks. Delegat wraz z P. Szczepańskim do Rodezji. Tym razem podróżowano samolotem. Niezapomnianym szczegółem tej podróży był przelot nad Kilimanjaro. Niewielki, sześcioosobowy samolot wzbił się ponad chmury, które u dołu poszarpane, w górze stanowiły zwartą masę jakby śniegu lśniącego w pełnych blaskach słońca. Po jakimś czasie ujrzeliśmy szczyt Kilimanjaro wznoszący się jak olbrzymia skała w tym morzu chmur, również biały, odwiecznym śniegiem pokryty. Pilot umyślnie zniżył lot, byśmy mogli przyjrzeć się dokładnie szczytom tej sławnej góry. Wolno przesuwały się pod nami kratery dawno wygasłe, których krawędzie dochodzą do siedmiu tysięcy metrów i stanowią kilka oddzielnych szczytów. Wzrok gu bił się w rozpadlinach i czeluściach kraterów. To rzadka okazja móc zajrzeć do głębi ziemi. Odpoczywa teraz ten samotny olbrzym, świadek tworzenia się Czarnego Lądu, dokonawszy wybuchami swych kraterów iście gigantycznej pracy w zamierzchłych czasach. Niejednokrotnie zdarzało mi się widzieć go po zachodzie słońca, jak okrywszy się najświetniejszą purpurą, świeci; z dala i głosił potęgą bożą.
Samolot zatrzymał się w Mbeji, małym miasteczku okolonym wysokimi górami, leżący n niedaleko granicy rodezyjskiej. Rano lecieliśmy w stronę Lusaki. Północna i południowa Rodezja nie przedstawia się z lotu ptaka zbyt ciekawie. Jest to monotonna płaszczyzna świecąca od czasu do czasu żółtymi plamami piasków, to znów nieprzerwany busz o barwie szarej. Była to bowiem pora zimowa.
Podczas lotu opowiadał P. Szczepański, jak to w czasie swej ostatniej podróży z Salisbury do Nairobi, pilot lądował w takim buszu przymusowo. — Ale nie to było przykre! — mówił p. Delegat. Wieczorem przed naszym odlotem z Salisbury, byłem tam właśnie z Delegatem Szewczykiem, gazety doniosły szczegóły sądu nad mieszkańcami pewnej wioski murzyńskiej, na terenie której lądował przymusowo pewien samolot pasażerski. Dzicy murzyni pozabijali wszystkich pasażerów i pilota a ciała ich przetopili na pewnego rodzaju krem do smarowania swych ciał. Głupio mi się zrobiło, słuchając tych szczegółów, ale pomyślałem sobie, że przecież nie każdy samolot ląduje przymusowo, no i zapomniałem o tym zdarzeniu. Rano wylecieliśmy tak, że około trzeciej po południu mieliśmy być na następnym lotnisku. Gdy trzecia minęła a lotniska nigdzie ani śladu, zaczęliśmy się na serio niepokoić. Pilot zawróci; i wyraźnie szuka! go. Tak nadeszła godzina czwarta. Wreszcie zawiadomił nas, że z braku benzyny musi lądować. Nie miał wcale radia, bo to był też taki samolot mały, jak ten nasz. Wybrał jakąś polanę, która na oko wyglądała dość równo i podskoczywszy na nierównym gruncie dość niebezpiecznie, zatrzymał się parę metrów od grupy drzew. Tfu! Wszyscyśmy się spocili. Wysiedliśmy i rozglądnęliśmy się: ani żywej duszy! Ale nie upłynęło pięciu minut i cały busz wokół nas napełnił się nagim ludem, pewnie z trzystu ich by,o! Mówię do Szewczyka: <. No, z nas to natopią sporo tego kremu, nie chce ci się śmiać? > Ale mnie wnet śmiech odleciał, bo te dzikusy coraz to śmielej się do nas zbliżały. Na szczęście w tym momencie usłyszeliśmy warkot na niebie. To z lotniska, do któregośmy mieli przybyć, wysłano samolot. Jakiś śmiały pilot go prowadził, bo bez namysłu zniżył lot i wylądował kcło nas. Opatrzność boska, że nie wpadł na nasz samolot. Wezwał stojących wokoło murzynów, by wyrównali grunt, przetoczył trochę benzyny do naszego ptaka ' i po jakimś czasie, gdy już się dobrze zmierzchło, wystartowaliśmy. - Ks. Słapa powiedział delegatowi, że mu się z te go strasznie chce śmiać, ale wołałby, by mu delegat takie niemądre, przygody opowiadał w Nairobi.
Szczęśliwie wylądowaliśmy w Lusaka. I znów parę oficjalnych wizyt, kilka rozmów z czynnikami urzędowymi, zwiedzenie osiedla, wizytacje klas. W obozie proboszczem by: ks. Szmania, a prefektem szkół średnich przezacny ks. Emii Drobny, werbista. Był on więcej uczonym biologiem niż pedagogiem.
Ksiądz Szmania zorganizował stowarzyszenia t. zw. Matek Różańcowych. W szkole religii pilnie uczył i można powiedzieć, że odznaczał się wielką gorliwością tylko, że często z kimś walczył, mieszając w tę walkę swe LMateczki Różańcowe », jak je nazywał. Wrogowie jego, płacąc mu pięknym za nadobne, oczerniali go. Ks. Delegat jednak stwierdził z satysfakcją, że wszystkie te oszczerstwa były bezpodstawne.
Poziom nauki religii w średniej szkole w Lusace stał się wyższy z chwilą, gdy do tego osiedla przybył ks. Dziekan Dziduszko i prócz zwykłych obowiązków dziekańskich objął funkcje prefekta tej szkoły. Ks. Drobny zaś został przeniesiony do Marandellas na stanowisko proto szcza, które dzielnie pełnił. Po kilku dniach pobytu w Lusace wybrał się ks. Delegat z wizytacją do Osiedla Bwana M’ Kubwa.
Ładne domki po obu stronach kilku ulic dobrze utrzymanych wywoływały wrażenia małego miasteczka. W centrum osiedla wielki budynek murowany to świetlica N.C. W.C. -W. R.S, skupiająca życie kulturalne osiedla. Dużo miał P. Wnukowski nieprzyjemności z powodu tej świetlicy. Ks. Staroborski nie mając doświadczenia w sprawach budowlanych przedstawił mu kosztorys na osiemset funtów. Gdy postawiono mury, okazało się, że trzeba jeszcze drugie osiemset funtów, których P. Wnukowski nie miał. Zachodzi a obawa, że nie będzie można dokończyć budowy tej świetlicy i osiemset funtów pójdzie na marne. Gryzł się tym dobry Pan Wnukowski, ale wreszcie wytargował z Ameryki dalszą pomoc i budynek staną' i służył długo dobrej sprawie. Z boku obozu wśród wysokich drzew znajdował się kościół, kryty słomą, świeżo pobielony, u wejścia ganek z kolumienkami... słowem taki mały, mi y dworek polski, a w nim Dziedzic Niebieski. Takie ks. Słapa odniósł wrażenie, składając pokorny hołd Gospodarzowi osiedla. Ks. Staroborski, będący w codziennym kontakcie z Prefektem Apostolskim, pracował bardzo gorliwie. Ks. Delegat stwierdził to, słuchając odpowiedzi młodzieży szkolnej i rozmawiając z Akcją Katolicką. A trzeba było zwłaszcza w tym osiedlu być bardzo czujnym, ponieważ osiedle znaj-dowa.o się w pobliżu kopalni miedzi i robotnicy różnych narodowości nawiązali kontakty z naszymi niewiastami. Na szczęście angielski komendant obozu ożeniony z Polką czuwał wraz z proboszczem, by zapobiec rozluźnieniu obyczajów. Wróciwszy do Lusaki, Del. Szczepański wraz z ks. Słapa odlecieli do Salisbury samolotem. Tu ks. Słapa dowiedział się smutnych rzeczy o ks. dr. Burgielskim. Przebywai on w tym czasie w seminarium dla tubylców kolo Salisbury. Przybył na wezwanie i szczerze obiecawszy poprawę zgodzi! się na przeniesienie go do Masindi. Niestety, nie dotrzymał potem przyrzeczenia i wyjechał do Południowej Afryki, rzekomo na posadę profesora dogmatyki. Po różnych przejściach zdecydował się zrzucić sutannę i wyjechał do Polski. Mówią, że jednak się opamiętał i zamkną'’ się w jakimś klasztorze. Potem wizytował ks Delegat wraz z ks. Dziekanem Dziduszko szkołę średnią w Digglefold. Ks. Dziekan by: prefektem tej szkoły, naprawdę wzorowej pod każdym względem. Wszystkie okoliczności się na to złożyły: całkowita izolacja szkoły od obcych wpływów, doborowe o katolickiej postawie grono profesorskie, częsta Komunia św. uczennic, najlepszym duchem ożywiona Sodalicja Mariańska.
Z Ks. Dziekanem omówił ks. Delegat szereg spraw duszpasterskich osiedli rodezyjskich a następnie wyjechał' do Marandellas, gdzie wprawdzie nie było chwilowo proboszcza .i ks. Dziekan był zmuszony jeszcze ten ciężar włożyć na swoje barki, dojeżdżając każdą niedzielę ze Mszą św. do tego osiedla. Było ono tylko pięć mil odległe od Digglefold. Tu również Pan Wnukowski wystawił wspaniałą świetlicę WRS. Trzeba zaznaczyć, że mieszkańcy osiedla a zwłaszcza Pan Kadow, kierownik obozu, wiele ze swej strony przyczynili się do powstania tego budynku. Obóz ten nie wiele liczący mieszkańców dobrze się przedstawiał pod każdym względem.
Kilkanaście mil dalej na tej samej linii kolejowej leżało osiedle Rusape. Ks. Siemaszko, jakkolwiek nie pierwszej młodości, z niezwykłą gorliwością pracował na powierzonej sobie placówce. Świetlicę obozową tak urządził, że jej część dużymi drzwiami odgrodzoną zamienił na kaplicę. W czasie nabożeństw drzwi rozsuwano i ludność miała normalny kościół. Wprawdzie ze ścian patronowali zacni, choć nie kanonizowani wybitni polscy patrioci, ale mogło to ostatecznie nie razić. Wszyscy się z tym zżyli, z wyjątkiem proboszcza. Władze osiedla nie chciały się zgodzić na budowę osobnego kościoła, lecz uparty ks. Siemaszko nie spoczął, aż dwa obok siebie stojące ' ule» dostał do swej dyspozycji. Stały one w samym centrum osiedla. Własnym kosztem i ofiarami swych parafian przemienił te okrągłe chatki na bardzo orginalny kościółek, o którym ks. Słapa pisał później w * Naszym Przyjacielu», że jest zbudowany w stylu afrykańskim. Pan Wnukowski z funduszów WRS wystawił spory dom, przeznaczony na szkołę gospodarczą. Przyglądał się ks. Delegat pracy nauczycielki w przedszkolu, następnie zachwyca; się świetnymi odpowiedziami dzieci w szkole, a już zdumienie go ogarnęło, gdy usłyszał w piątej klasie powszechnej, jak dziewczynki nawet recytowały ministranturę. Spotkał tu ks. Delegat większą część swych dawnych staruszek z Domu Akcji Katolickiej w Teheranie.
Ogólne wrażenie z wizytacji osiedli rodezyjskich było dodatnie, niemniej procentowo w stosunku do ilości mieszkańców ujawniło się tu znacznie więcej « trąbi i » (kłopotów) różnego rodzaju.