Wstęp.

Z lotniska teherańskiego wzbił się w niebo dwumotorowy samofot, unosząc dotychczasowego kierownika duszpasterstwa w Persji w dalekie i nieznane kraje Afryki Wschodniej. Ks. Słapa jeszcze raz spojrzał na gromadkę żegnających go przyjaciół, potem ogarnął z wysokości cały Teheran. Żywo stanęły mu w duszy obrazy niedawnych prac i wysiłków, przypomniały mu się twarze ludzi, z którymi pracował. Rozmawiał w duchu ze swymi przyjaciółmi, którzy tak dzielnie mu pomagali; Wspominał Arcbpa Marinę, Księży Achtabowskiego, Miszkurkę, Tomasika i.., właściwie wszyscy przecież byli tak dzielni i w pracy ofiarni! Lot trwał pięć godzin aż do lotniska w Habaniji.

Stąd tylko jeden skok do Palestyny. Powietrze było bardzo niespokojne. Samolot w krótkich, gwałtownych opadach i wzlotach na przemian wywołał wśród wszystkich prawie pasażerów przykrą chorobę. Najwięcej cierpiał jakiś żołnierz, cały okryty od czubka głowy do stóp pancerzem gipsowym. Zdawało się, że .się poprostu udusi. — Pod nami monotonna pustynia iracka, której końca nie mogliśmy się doczekać. Po trzech godzinach lotu pasażerowie ujrzeli w oddali pas zieleni. Po chwili płynęliśmy nad Transjordanią. Morze Martwe grało barwami tęczy. Nasz « ptak» rwał ponad judzkimi górami, potem lot obniżył i miękko osiadł wśród pól pokrytych zbożem. Lydda! Mieliśmy krótki odpoczynek przed odlotem do Kairu.

Wsiedliśmy do mniejszego samolotu, który w ciągu niecałych trzech godzin przerzuci, nas do kraju faraonów. Lecieliśmy na pograniczu morza i pustyni w blaskach zachodzącego słońca. Kair okrył się jakąś burą mgłą a z niej jak trzy gorejące pochodnie lśniły krwawym blaskiem piramidy.

Z Kairu dalsza droga do Kartumu. I znowu niekończące się obszary pustynne, martwe, przygnębiające, rozjaśnione od czasu do czasu wstęgą zieleni, otaczającej Nil. Kartum przywitał nas żarem. Bodaj nikt w nocy nie spał. Trafiliśmy na hamsin wiejący od pustyni. Potem lecieliśmy nad Sudanem w stronę Juby i dalej wciąż na południe.

Zbliża się wiecznie zielona Uganda, dość gęsto zamieszkana. Co chwila mijaliśmy wioski murzyńskie, które z naszych okienek wyglądały jak grupki grzybów. Na horyzoncie świeciła tafla olbrzymiego jeziora

Wiktorii i czerwieniły się budynki Kisumu: nareszcie Kenia! Po krótkim odpoczynku wystartowaliśmy do ostatniego lotu przed ostatecznymi celem podróży. Była to bodaj najpiękniejsza partia ca!ej drogi. Kenia to prawie w całości wyżyna, wiecznie zielona, urozmaicona górami, stepami i jeziorami. Szczyt Góry Kenii do złudzenia przypomina ruiny potężnego zamczyska. Niedaleko jeziora Naivasha, koło miasteczka Gil-gil, znajduje się ma-e jeziorko słynne z ogromnych gromad flamingów. Jest ich tam ciągle tyle, że z dala jezioro to wygląda jakby osnute lekką mgłą różaną. Kenia, zwłaszcza w swej południowej części, to stepy, a jak Anglicy mówią: busze z niezliczonymi stadami dzikich zwierząt. To raj myśliwych z całego świata. Wreszcie na widnokręgu zarysowały się charakterystyczne pagórki Ngong’u i po chwili zataczaliśmy kręgi nad przedmieściami Nairobi, zabudowanymi pięknymi willa mi wśród cudnych ogrodów. Pocieszałem się: Nairobi to znów nie taki dziki kraj!