Data i miejsce urodzenia: 14.07.1933 r. Budy
To było gdzieś o 12 w nocy. Przychodzą NKWudziści i żołnierze i każą się pakować. I koniec. Matka niektórych rzeczy tak nie chciała brać, ale ruski ten żołnierz mówi : Bieri wsio, tam wsio prigadidsia. Ojciec by w wojsku, pod Warszawą został ranny i potem został już w Polsce. Nie wracał już na tereny wschodnie.
Przyszli do nas 10 lutego 1940 roku w nocy. Ojca aresztowali. A matkę z dziećmi na stacje i nas wywieźli na Sybir. Rodzeństwa było 5 czyli ( ze mną ) 6 dzieci. Moja siostra starsza wyszła w Rosji za mąż.
Droga – załadowali nas i wieźli miesiąc czasu. Zawieźli nas do Kańska. –Krasnojarski Kraj. I później wyładowali nas w Abanie (nie Abakan tylko Aban – bo to są dwie miejscowości). Załadowali nas na wozy i rozwozili po kołchozach. No jak był dobry, mądry rządzący to ten kołchoz miał lepiej. My trafiliśmy, to była tam bieda. Mieszkaliśmy- był taki stary dom pod lasem, bo tam było dużo wojskowych, którzy w 1920 roku byli. Oni byli tutaj porozsadzani. Ale to byli ludzie bogaci. Byliśmy tam ( w tym domu).
A do jedzenia – normalnie chodziliśmy po żebrach. Ale wyglądało to tak, my szliśmy, ludzie nam pomagali. Ale za dwa , trzy dni ci sami przychodzili do nas na żebry.
Wywieźli nas : mamę z dziećmi. Rodzeństwo było młodsze ode mnie. Siostra ta najstarsza co zaraz za mną wyszła, poszła pracować do mleczarni. Reszta rodzeństwa była mała. Była tam bieda. Jak np. były tam żniwa i nie można było zbierać kłosów, ale na wiosnę można było. A na wiosnę dlatego, że ta pszenica była już biała. Matka z taką Rosjanką pracowała w stajni. I znalazły worek zboża, Rosjanka powiedziała: o to ja sobie uszyje jupkę – czyli sukienkę. Bo to taki worek to mówi, że zrobi dziurę i będzie miała jupkę. Później przyszli do matki, dlaczego znaleźli i nie oddała. To mama powiedziała, że skoro Rosjanka powiedziała. To wysłali do sesiepetu, tak jakby na policję. I ten cały policjant, to chyba był prokurator to on mówi. I on powiedział, że jak ja miałbym tak wszystkich sądzić to przesądził bym wszystkich. Ale mówi idź z powrotem, ale to było około 40 wiorst czyli 40 kilometrów. I to znowu trzeba było piechotą iść.
A życie codzienne – To butów nie było, to matka robiła no takie nie buty tylko z worków. Takie łapcie. I to się szmatą owijało. I w tym się chodziło.
O a choroby – to wszyscy mieli, my byliśmy w takim terenie gdzie była malaria. Wszyscy po malarii mieliśmy. Pomogła nam taka jedna starsza pani, co zabierała matkę do siebie. Jej mąź chyba kiedyś był na jakimś stanowisku. I ona mówi do matki : Ty się ucz życia. To jak szli przebierać kartofle, to się przebierało, gotowała, a obierki się myło. I to znowu było jakieś jedzenie. Obierki się mieszało z próchnicą, ale nie wiem z jakiego drzewa i było jedzenie. Ale tam trudno powiedzieć. Bo ta, była wioska, w której przeważnie byli zesłańcy. Każdy inaczej nazywała (przedmioty). Mówili w swoich żargonach. W 1944 roku oj nie jakoś później, to przywieźli Niemców Nadodrzańskich. Bo tych Niemców też wywożono na zesłanie. Oni mieli dobrze, mieli swoje kołchozy. Mama i druga Polka dali im byka i miały orać. No jak to była pogoda wół nie chciał iść to stały i płakały. Siostra , która pracowała w mleczarni była w sowchozie. Bo na początku nam nie wolno było się oddalać więcej niż 5 wiorst z tej miejscowości. A później już wolno było się oddalać. To już jak ktoś chciał to mógł zmienić pracę. Siostra miała wtedy chyba 19 lat. Był też taki Marek jego rodzice zmarli i był w domu dziecka. Ale w rosyjskim. I później jak się stworzyła Wanda Wasilewska to oni jeździli i zbierali polskie dzieci. Na ten Piszczak (on był na Krasnojarską obłast) i on jeździł i zbierał dzieci. Jak mama chciała to mogła oddać dzieci. Bo jak byśmy zostali to te dzieci młodsze poumierały by z głodu. Ja to jeszcze dałbym sobie radę. Bo już byłem ten, ale te młodsze – ta trójka to poumierałaby z głodu. No i jak była malaria, to nie tak jak tu gdy człowiek jest chory, malaria złożyła a matka musiała iść do pracy. Np. były sianokosy, to szła do pracy, a dzieci musiała zostawić. Nic nie miały do gadania. Czyli mnie i trójkę młodszego rodzeństwa zabrali do Domu Dziecka. W Domu Dziecka było dobrze. W Domu dziecka dużo Unry było, bo nawet jak te płaszcze, buty. Te buty z Unry to były takie jak wojskowe, bite gwoździami. Ale płaszcze też takie wojskowe były. Oni chyba z frontu zbierali. Byliśmy w domu Dziecka w Małej Minusie. Ja i trójka młodszego rodzeństwa.
Jak Anders wyszedł z Rosji, to zmienili wszystko w Domu Dziecka. Nauczycieli, kierownika zmienili na Rosjanina. Tam w Małej Minusie już było normalnie. Było jedzenie, było wszystko. Tylko byliśmy pogrupowani. Ja byłem średni. A starsze chłopaki to chodzili na „zagatowka w lecie”, chodzili po drzewo do opału. A ja z drugim (Kazik Woźniczko) to my woziliśmy do lasu wodę. Ze studni trzeba było nabrać. No i trzeba było dowieźć towar (dla tych pracujących w lesie). Jedzenie było wyznaczone. Wykopali takie szałasy i tam byli.
W 1946 roku cały Dom dziecka wyjeżdżał. Tyle , że nam się udało, bo zdążyli nas przewieźć przez Jenisej. Ta druga grupa, która miała za nami już nie zdążyła. Bo po Jeniseju szła woda, a nie kra. Wcześniej był lód głęboki i można było jechać. Jeden dzień czasu. I nie zdążyli. A objazd był 1000 kilometrów dalej. Ja i rodzeństwo wróciliśmy razem do Polski. Przywieźli nas najpierw do Gostynina. Tu był punkt rozdzielczy. 3 Maja 1946 roku przyjechaliśmy do Malborka. 3 maja było święto, były obchody, była msza polowa wojskowa koło magistratu. Pamiętam to wszystko. Ja z rodzeństwem trafiliśmy do Malborka. A mama przyjechała wcześniej – pół roku wcześniej. Bo mamę z Sybiru przerzucali bliżej wschodniej granicy. Przysłali ją do Zaporoża. Dostała tu pracę jako palacz i roznosiciel. Bo tam był ten cały Instytut odbudowy Leningradu. Tylko mama mówi, że tam byli nie Polacy. Dostawała te same kartki co Rosjanie. Nie były po Polsku. Miała wszystko. Tylko mieszkania nie, bo mieszkali w barakach.
Jedna kobieta zabierała Dubowskich (trójkę dzieci: dwóch chłopaków i dziewuszka była). I moja ciotka jechała pociągiem i tak się z tą kobietą zgadała i powiedzieli, że my razem z nimi wróciliśmy pociągiem. Ich matka zabrała, a my jechaliśmy dalej. Zabrali nas do Brześcia. I już Wielkanoc jedliśmy w Polsce, No i później z Brześcia przywieźli do Baranowic. I w Baranowicach mieliśmy łaźnie. Mieliśmy pociąg wojskowy. Całe ubrania poszły do odwszawni . Nie szwalni, tylko od wszy. Odwszawiali wszystko i później dostaliśmy wszystko z powrotem. Stamtąd wysłali nas do Gostynina. Siostrę wysłali do matki.
Mama trafiła do Zaporoża (Ukraina), potem dopiero przyjechała do Polski. Kustyca Józek był z nami. I on był w Radeczu koło Brzegu Dolnego. I jak jego siostra przyjechała po niego, to powiedział, że my jesteśmy w Domu dziecka w Malborku.
I wtedy mama dowiedziała się gdzie jesteśmy. I dopiero wtedy spotkaliśmy się.
Wywiad przeprowadziła Magdalena Szymerowska.