Wspomina: Otylia Sych

Data i miejsce urodzenia: 06-04-1936 r. Pripiszki (Białoruś)


Rodzice moi pochodzili z krakowskiego koło Miechowa, tam mieszkali. Ponieważ, była już trójka dzieci, nie byli zbyt majętni więc postanowili przenieść się na wschód na Kresy Wschodnie. Ponieważ sprzedali swoją majętność, którą posiadali tam w starym miejscu i przenieśli się do Pripiszek to jest województwo białostockie, gmina Międzyrzecz. Więcej nie pamiętam. Aha w między czasie pieniądze, które uzyskali po sprzedaży tego majątku, nastąpiła wymiana, jakiś straszny krach To oni (moi rodzice) stracili wszystko, dosłownie wszystko i zostali z trójką dzieci bez grosza. Mieli worek pieniędzy za który mogli kupić kostkę masła. I wyjechali ma wschód bo tam można było wziąć kredyt i kupić ziemię. I tak ojciec kupił ileś hektarów ziemi, przy czym ojciec wziął pożyczkę w Kasie Stefczyka. Bo byli bez pieniędzy. I tam urodziła się jeszcze trójka dzieci. Rodzice rozbudowali to wszystko , mieli i ziemię (6 hektarów, mieli las ale nie wiem ile) i wybudowali wielki dom i całe gospodarstwo. No ale zaczęła się wojna i zaczęła wywózka. Ruskim się nie podobało, że my tak jesteśmy. Nazywali nas kułakami. Postanowili – 10 lutego 1940 pierwszym transportem wywieźli nas na Sybir. Nie pamiętam tego adresu – koło Karabasz. Ale pracowali wszyscy jak więźniowie, bo do kopalni byli prowadzeni pod strażą. Tzn. nie rodzice tylko ojciec, bo matka tak się rozchorowała , że leżała już przez te całe lata. Przeleżała w łóżku. Wywieźli rodziców z 6 dzieci.

Pierwomajka to była ta miejscowość gdzie była kopalnia złota i wszystkich tam prowadzono pod strażą. Ojciec miał tam w kopalni straszny wypadek i później już do tej kopalni nie wrócił. Natomiast pracowała siostra najstarsza, brat najstarszy i jeszcze jeden brat. Trójka ich pracowała w kopalni przymusowo. A ta najmłodsza trójka została przy mamie. Mama przeleżała całe życie, już do końca życia leżała w łóżku. Zachorowała na reumatyzm.

Najpierw zawieźli nas do baraków, gdzie nas wszystkich stłoczono. Przez dłuższy czas póki ojciec mógł jeszcze pracować w kopalni, mieszkaliśmy w baraku. A później ojciec się wystarał, jak to było, dlaczego? Pozwolili nam wyjechać na wieś. I ojciec zabrał – niedaleko oczywiście - Karasi. Taka wieś i tam mieszkaliśmy w suterenie. Cała szóstka i dwoje rodziców. No warunki były tak straszne. No spaliśmy pokotem – dosłownie. Ojciec zrobił takie nary i na tych narach spaliśmy. My spaliśmy pokotem, a rodzice mieli takie wyrko zbite z desek. No i cóż, ojciec żebyśmy przeżyli – my nie pracowaliśmy a oni mówili jak nie pracujesz to nie jesz. Żebyśmy my przeżyli to musiał starać się jakoś ojciec. Był tzw. złotą rączką. Potrafił dosłownie wszystko: wybudować dom, zabić świnie, oprawić wszystko, no dosłownie wszystko. Zrobić nowe buty. Naprawić buty. No i wybrał się ze średnim bratem, który nie mógł jeszcze pracować oficjalnie, wybrał się szukać chleba. No Itak przetrwaliśmy do 1945 roku.. Jako tako. Aha w 1943 roku zabrano do wojska najstarszego brata. W następnym roku poszedł ten średni do wojska. Ale nie poszli do ruskiego wojska, nie zgodzili się, tylko do polskiego wojska. I tutaj ten najstarszy brat zginął pod Studziankami, a ten młodszy jakoś nas dopiero odnalazł jak wróciliśmy. W 1946 roku wróciliśmy tu na tereny Polski. Mama całe życie leżała w łóżku nie mogła (pracować), ja też byłam za mała (ile to miałam lat?), ale i tak musiałam paść gęsi w kołchozie. Jako mała dziewczynka. Ta starsza siostra też nie pracowała, ale ona zajmowała się mamą, bo była to leżąca osoba i trzeba było wszystko robić. Ale wszyscy przetrwaliśmy aż do powrotu do Polski. I wróciliśmy wszyscy w komplecie. Ale po powrocie bardzo szybko zmarła mama w 1947 roku. Myśmy wrócili lipiec – sierpień 1946 roku. Chyba w lipcu. Mama zmarła w 1947 roku, natomiast ojciec zmarł w 1951 roku. Rodzice bardzo szybko zmarli. I rodzeństwo się po prostu rozleciało, rozjechało po całym terenie. My zamieszkaliśmy w województwie zielonogórskim, to było jeszcze poznańskie, koło Gorzowa Wielkopolskiego. I tam wszyscy się ulokowali. A do Wrocławia trafiłam tylko dlatego , że wyszłam za mąż za wrocławianina i tutaj się znalazłam.

Na Syberii – jedzenie to były pokrzywy i lebioda. Naprawdę nie było na chleb, to ci co pracowali w kopalni to zarabiali tylko tyle żeby kupić ten przydział chleba i nic więcej, nic więcej. I tam miała wypadek moja najstarsza siostra w tej kopalni i tak jakoś przetrwaliśmy. Ojciec chodził i nie wiem jak to powiedzieć przyjmował wszystkie prace u ludzi. I przyniósł to trochę ziemniaków, chleba to nie było mowy , żeby ktoś dał. Oni sami to byli bardzo biedni ludzie, byli dla nas naprawdę bardzo mili. Traktowali nas nieciekawie, bardzo źle dopóki nie wiedzieli , że myśmy nie przyjechali tu odbierać im chleba, tylko wywieziono nas przymusowo, bo oni wiedzieli, że myśmy się schronili to przed Niemcem. I po powrocie też kazali nam tak mówić. W życiorysie nie wolno było napisać , że zostałam wywieziona do Rosji tylko, że schroniliśmy się przed Niemcem w Rosji i oni nas przygarnęli. Aha ja zaczęłam tam chodzić do pierwszej klasy, ale chodziła tylko chyba trzy miesiące. Szkoła nie była polska, bo w tej wsi to w zasadzie byliśmy tylko jedną rodziną. Bo jak już się zgodzili na przemieszczanie to wszyscy rozlokowali się już gdzie indziej. I my byliśmy tylko jedną rodziną.

A wyjazd – powiadomiono nas , że można już wyjeżdżać. Ja nie pamiętam jak ojciec to załatwił, pamiętam tylko, że uzbierali transport i odjechał. Myśmy chyba bardzo długo jechali, nie pamiętam ile ale trzeba było czekać na skompletowanie transportu. I kilka miesięcy czekaliśmy bo wojna skończyła się w 1945 roku ale myśmy dopiero wyjechali w 1946, bo nie było możliwości żebyśmy dojechali do transportu, który będzie odjeżdżał właśnie.

A warunki – to się nie da powiedzieć jakie tam warunki były. No to był kołchoz, ale myśmy nie mieli z tego kołchozu nic, żadnej takiej możliwości pomocy czy czegokolwiek. A jak już było po zbiorach to ja zbierałam kłosy, chociaż było pod karą śmierci, nie wolno było. No ale taka mała dziewczynka to mogła iść nazbierać kłosy. A poza tym to ojciec zrobił żarna. Bo ja ci robotnicy z kołchozu dostawali zboże to trzeba było to zmielić gdzieś. To nie wiem w jaki sposób ale zmontował żarna i przychodzili do nas zmielić i każdy jakąś tą garstkę zboża odsypał. To jakoś przeżyliśmy. Ale jedzenie to były pokrzywa, lebioda. No raczej chyba , że jakiś ziemniaczek pływał , więcej nic.

Mówię , że dopiero poszłam do szkoły tam ( jak się przeprowadziliśmy). Ale chodziła tylko , nie pamiętam ile ale chyba trzy miesiące. W każdym bądź razie umiałam pisać i czytać i nic więcej. Wróciłam do Polski to poszłam do trzeciej klasy od razu. I tutaj skończyła szkołę w Polsce już. Do Wrocławia przyjechałam w 1957 roku. Już jako mężatka. Już więcej nie pamiętam, naprawdę, już nie wiele pamiętam, a nawet gdybym chciała się coś dowiedzieć to nie mam od kogo bo jestem ostatnia z rodu. Nikogo już nie ma. Wszyscy poumierali. Ja byłam najmłodsza z rodzeństwa. Ja byłam przez przypadek. Zjawiłam się po 5 latach na świecie, już w tych warunkach bardzo złych. A poza tym myślę, że ta moja mama zachorowała dlatego , że miała reumatyzm, artretyzm. Wszystko co się tylko dało. Była pokręcona niesamowicie. Ręce to miała w ogóle nieuchwytne. No a przed swoim wyjściem za mąż to pracowała na saksach w Niemczech i w Dani. Chyba i tam prawdopodobnie (bo tam też ciężko pracowała , te panie co wyjechały za pracą) przy pracach rolniczych, było ciężko i prawdopodobnie tam nabawiła się tej choroby. Reumatyzmu i czego tylko. A to później się dopiero odezwało jak stworzyły się takie straszne warunki. Przecież jak oni się przenieśli z krakowskiego na wschód tam w białostockie i stracili wszystkie pieniądze, więc nie mieli żadnego lokum. Mieli do dyspozycji tylko kawałek czystego pola. Wzięli kupili oczywiście na kredyt, pobudowali się al. Najpierw zrobili szałas. I w tym szałasie mieszkała mama z trójką dzieci. Więc warunki były straszne , ale dorobili się. No nie było im źle, mieli dobre warunki. W każdym razie, że byliśmy kułakami i prawdopodobnie Bi ojciec nie należał do żadnej takiej partii, żeby mógł zagrozić Ruskim. Ale im się nie podobało.

Już w Polsce gdy szukałam pracy było miejsce w komendzie ale nie przyjęli mnie bo byłam w Rosji. Po prostu odrzucono moją kandydaturę. I podjęłam pracę w zupełnie gdzie indziej, w takim gospodarczym przedsiębiorstwie. Nie mogłam pisać w życiorysie o tym (o wywózce) i u nas w domu na temat wywózki , że myśmy byli, wiedzieli ludzie, że jesteśmy Sybirakami, ale nie wiedzieli z jakiego powodu zostaliśmy wywiezieni. I nie wolno było mi mówić. Bardzo długo. A w szkole to już w ogóle nic. W szkole pisaliśmy, że schroniliśmy się przed Niemcami w Rosji. I tak było obowiązkowo pisać , inaczej bym się nie dostała. Nie przyjęli by mnie nawet do szkoły. Taka była sytuacja. Chciałabym jeszcze wiele rzeczy się zapytać ale nie ma kogo.

Koło Czelabińska – myśmy niedaleko Czelabińska byli. I stamtąd był transport aż do Szczecina. I tam nas rozlokowali. I w tym szczecinie mieszkaliśmy bardzo krótko. Chyba ze trzy miesiące oj chyba nawet nie. Bo tata odnalazł swoją rodzinę tutaj w Gorzowie. Tzn. tam dostaliśmy domek i gdybyśmy tam zostali to ten domek byłby chyba nasz. No bo przecież wszystko zostało na wschodzie. Ale ojciec uprosił władze, żeby zezwolili i z tego domku pozwolili zabrać tylko metalowe łóżko i pierzynę dla mamy, bo ona była leżąca i przewiózł nas samochód. Ale to już chyba ojciec załatwił. Jak ja nie wiem. Ciężarowy samochód przewiózł nas do Gorzowa. I tutaj miał rodzinę. I zaczęła się druga gehenna bo dostaliśmy taki stary domek, walący się w zamian. Bo nie wolno było to trzeba było ponieść jakąś karę. Bo tam był umeblowany domek, tak jak Niemcy opuścili, tak wszystko zostawili. A tutaj nie mieliśmy kompletnie nic, tylko dostaliśmy domek i ci tubylcy tak kto co mógł : to jakieś krzesło stare przyniósł, stół, szafę to chyba musieli rodzice kupić. Ale w jaki sposób? I z UNRYy dostali konia bo ojciec się wepchał znowu na tę rolę. I tam z tą rodziną, nie wiem jak to wyszło, w każdym razie ta rodzina mieszka tam do dzisiaj. Już nikt nie żyje oczywiście i od rodziny dostaliśmy krowę. Od tej ojca siostry tę krowę. Bo tak nie mieliśmy nic, dosłownie nic nie mieliśmy. Kilka naczyń, które się zabrało ze Szczecina bo kontrolowali to nie można było zabrać. Nie można było zabrać kompletnie żadnych mebli, nic tylko metalowe to łóżko bo mama jako leżąca to na ciężarówkę. Ciężarowym samochodem została przewieziona tu. Takie to mieliśmy warunki. Ciężki los. Ja mówię, że później miałam bardzo ciężkie życie. Mój najstarszy brat zginął w 1944 roku. Ten drugi brat wrócił dopiero z wojska bo on był na tych bandach UPA gdzie tylko. Przyszedł z tego wojska to też ani pracy. Ani nic. A najmłodszy brat to się trzymał z ojcem ,bo mama szybko zmarła. To jeszcze był przy ojcu trochę. Potem się ożenił, poszedł z domu. Tzn. on poszedł z domu, bo w tym domu mieszkaliśmy wszyscy. Siostra najstarsza wyszła za mąż i też poszła z domu. Zostałam ja i starsza ode mnie o 5 lat siostra. No i ten brat , który żonaty pomieszkiwał. Ale ja po śmierci ojca - ja byłam w 7 klasie jak zmarł ojciec. I wtedy nie miał mnie kto finansować, w ogóle. Strasznie , strasznie przeszłam. Zamieszkałam tzn. długo, długo dojeżdżałam do Gorzowa na rowerze takim starym, poniemieckim , że więcej musiałam iść, bo cały klekotał, spadały łańcuchy. No i dojeżdżałam 9 km do tej szkoły. Ale w końcu się rozchorowałam, bo to ani ubrania. Proszę mi wierzyć ja do matury doszłam w fartuszku szkolnym i tylko miałam koszulkę pod spodem i flanelową sukienkę. A jeśli chodzi o buty to bosą nogą szłam. Wszystkim tzn. mojemu rodzeństwu, wszystkim było bardzo ciężko. Bo jakoś tak się ułożyły te warunki. Dlatego nie mógł mi nikt pomóc. I zamieszkałam u tego brata w Gorzowie, wtedy kiedy się tak rozchorowałam. Ale on miał trójkę dzieci swoich. On sam pracował, ona nie pracowała jeszcze. No i warunki materialne były straszne. I jak mi dali trochę tej zupy , to mi łezki leciały do talerza. No bo tak było. I jak siedziałam na ławce, to tak te dzieci, które były w domu dziecka to były i pięknie ubrane i miały kanapki. Do szkoły przynosiły ( kanapki). A ja tylko patrzyłam , kiedy można coś do jedzenia zdobyć. I takie były moje warunki. Także nie wszyscy jednakowo zaczęli ten swój start. A ja miałam przez to , że ojciec zmarł, bo już wtedy cały dom się rozpadł. I ja zostałam już taka nikomu nie potrzebna.

No a jak przyjechałam do siostry to tylko tyle ile mogła mi dać. Bo już każdy miał swoje rodziny pozakładane. To mi zupy dała, to coś. Wszyscy mi pomagali jak umieli, ale sami tyle co nic. To nie mogli. No ale jakoś się ułożyło. I tu warunki jak wyszłam za mąż, też nie miałam ciekawie, bo z tą pracą, gdybym od razu się dostała. Bo w Gorzowie to już pracowałam. W prezydium pracowałam w dziale finansowym najpierw tak zaraz po maturze. Ani przerwy nie miałam tylko tak od razu rozpoczęłam pracę. Później w wydziale oświaty. I później z wydziału oświaty wyjechałam do Wrocławia. I też nie mogłam znaleźć pracy, jakoś nie mogłam znaleźć się w tym otoczeniu. Ale jakoś się udało i wyleźliśmy z tego wszystkiego.

Wywiad przeprowadziła Magdalena Szymerowska.