Wspomina: Krystyna Jaśniewicz

Data i miejsce urodzenia: 14.02.1942 r, Dżałał-Abad


Moi rodzice pochodzą z Brześcia nad Bugiem. Od wielu pokoleń, urodziło się tam , przebywało i umierało. Podczas wybuchu wojny mój ojciec w stopniu kapitana służył w twierdzy brzeskiej. Jak Rosjanie wkroczyli na tereny wschodnie mój ojciec ukrywał się. Ukrywał się , ponieważ mój wujek (szwagier mojej mamy) służył w stopniu majora w twierdzy brzeskiej I zginął, został rozstrzelony, jest na liście katyńskiej. I mój ojciec ukrywał się, były kilkakrotne wizyty NKWD. Sprawdzali czy ojciec jest. Nie było. Mama usunęła wszystkie rzeczy, żeby nie było śladu po ojcu. Wypierała się, że jest oficerem. Ale przyszedł były pracownik. Bo moja mama prowadziła , żeby się nie nudzić, coś niby takie mini przedsiębiorstwo budowlane. I on odpowiadał za to, a mama nie miała pojęcia , że on przyprowadzi NKWD-istów. Przyprowadził ich i wprowadził do sypialni i pokazał, że tu stało zdjęcie pana Turowicza.

Moi rodzice mieszkali z moja babcią, która pewnego wieczoru (jak wspomniałam wujek się ukrywał i ciocia była sama z dwojgiem dzieci) postanowiła, że na tę jedną noc pójdzie do drugiej córki. Żeby jej tak smutno nie było. I poszła z koszulą nocną, kapciami, szlafrokiem – i tak ją wywieziono na Syberię. Moja mama za dwa dni przyszedł ten osobnik. Moja mama , ponieważ wywieźli już ciocię, spakowała do koszy wszystkie swoje ubrania, futra swoje i ojca, ubrania brata. Gdy przyszli zrobili jedenaście godzin rewizje. Wszystko wymieszali, wszystko wywrócili do góry nogami. I mama sądziła, że być może na tym się skończy , ale przeczuwając nie układa tych rzeczy w szafach tylko z powrotem do tych koszy.

Za dwa dni przyszli w nocy. I załadowali to wszystko na auto – opowiadała mi mama. Wzięli na peron, ale drzwi otwierały się tylko wąsko, że mogła wejść walizka ale nie kosz. Mama zapytała jednego z tych pilnujących: co z tym bagażem? A on powiedział, ze bagaż przyjdzie i idzie do tej pory! Wiec jak tylko upchali wszystkich w tych wagonach to zaplombowali drzwi. Więc przez trzy dni wieźli tak bez otwierania. Mama z 15-letnim moim bratem została wywieziona w czerwcu, kiedy Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji. Wieźli w tych zaplombowanych wagonach. Chciałam zaznaczyć, że to wszystko znam z relacji mojej mamy i brata. Po trzech dniach gdy otworzyli wagon wyrzucili zmarłych. Był to czerwiec, duszno. Okna zakratowane to nie można było ich otworzyć. Drzwi również były zaplombowane. Więc wyrzucili z wagonu tych zmarłych, którzy nie doczekali. Część się podusiła, szczególnie starsi ludzie. Więc wycieli otwór w podłodze i wtedy można było – bo parawan założyli. No i służyło też na wyrzucanie następnych. I tak ta droga trwała przez 3 tygodnie. Prawie miesiąc. Zatrzymywali się potem na poszczególnych stacjach, gdzie można było: w Abarkandzie, Bucharze - żeby wymienić coś do jedzenia. Moja mama w ostatniej chwili (jej przyjaciółka z gimnazjum, które razem kończyły) dała jej przez te otwarte drzwi zwój adamaszku. Potem po wojnie jak się spotkały mówi, że nie wie dlaczego nie przyniosła sucharów, mąki. Tylko tez materiał. Chciała pościel sobie uszyć. A ten adamaszek bardzo często od głodu ratował. Moja matka umiała bardzo ładnie robić na szydełku. Więc cięła ten adamaszek, kupiła na targu nici, o dziwo nici były. I robiła serwety, a kazaczki nosiły to jako chustki na głowę. W Barnagule mój brat przyszedł i powiedział , że część rzeczy jest. Jednak wzięli część bagażu, ale ze względu na wszy – oni bardzo dbali o czystość – a wagonach to garściami wszy się ściągało, opowiadał moja mama. Wrzucają i palą to wszystko. Brat powiedział mami, że jest walizka i opisał jaka. Brat powiedział , że pójdzie i że może mu się uda ją odzyskać. Mama przerażona, że jeszcze go zastrzelą czy coś zrobią. Ale rzeczywiście poszedł. W tej walizce było: 3 koszule mamy, nocne jedwabne, lis zrobiony kołnierz (lisa upolował ojciec) i mamy czarna balowa sukienka, w której miała pójść na bal ale nigdy nie poszła. Przydało się to bardzo. Sukienkę mam przywiozła, jakoś ocalała. Ale te koszule wymieniła, jak już w kołchozie byli. I mój brat kiedyś przybiegł, bo jeść nie było co ale przedstawienia były. I mój brat przybiegł i mówi do mamy, że ma iść. Mama powiedziałam ze jest głodna i nie ma ochoty nigdzie iść. A mój brat chodź coś zobaczysz. Okazało się, że w pierwszym rzędzie siedziała żona komendanta w tej koszuli nocnej mojej mamy. Ona była taka w koronkach, jedwabna. To było takie humorystyczne. Mama miała trochę mąki, miała taki palniczek na gaz i garnek. I tak gotowała wodę z ta mąką, robiła taką zacierkę i nic więcej. Taki kleik wychodził ale to było takie dobre. I kiedyś na jakiejś stacji ;podszedł do niej mężczyzna. W samej piżamie, spytał czy ma puszkę po konserwie, taki zarośnięty. I prosił trochę jedzenia. Mam mówi, że zaraz niech to się tylko trochę rozgotuje. Nalała mu w tę puszkę od konserw. Na następnym postoju, robili postoje, a nie plombowali już później drzwi i można było wysiąść. I podszedł do niej mężczyzna jakiś taki w spodniach, marynarce. I powiedział, że dziękuje za uratowanie życia. Mama zdziwiona, a on powiedział , że pani dała mi tę wodę, a ja z głodu nie mógł. Przywieźli do kołchozu przez Ałmaatę do Kirgizji. Mama mówiła, że w Ałmaacie byli trzy dni, , że to piękne miasto, przepiękne. Przyjechali do kołchozu, komendant wezwał wszystkich, ustawił. Ale wcześniej rozmieścili wszystkich po rodzinach. Mojej mamie z bratem przypadła w udziale komórka, gdzie był kozioł. Tego kozła wyprowadzili i dali mamie te komórkę. Tyle , że nie było tam pól dachu, był tylko kawałek dachu. To też ważne, bo obok mieszkała pani, która zachorowała na tyfus i ją zabrali, Zostało dwoje dzieci i mam wzięła te dzieci. I te dzieci z moim bratem pod resztkami tego (dachu) ulokowała. Ale dla niej miejsca już nie było. Więc kupowała (wymieniała jakieś drobne rzeczy, które jeszcze miała) na „Prawdę" (ruską gazetę). I nakrywała się tą gazetą. Bo jak wspomniałam rzeczy były w koszach więc nic nie miała. Już po rozdzieleniu ten komendant powiedział ,że wszyscy muszą pracować : kto nie rabotajet to nie kuszajet. A całe jedzenie to 25 dag chleba takiego czarnego. Wie oni jako ‘kulturalni” dbający o kobiety w ciąży (moja mama była ze mną w ciąży) , to nie musi pracować, bo to ciężka praca. Ale wtedy też i tego chleba nie dostała. Więc mój brat został przydzielony do malowania dachu. I on dostawał tez swój przydział chleba i z mamą się dzielił. A jeszcze jak doszło te dwoje dzieci, to jeszcze z tymi dziećmi trzeba się było dzielić. Upływały miesiące. Blisko ten Dżałałabad, ten kołchoz, były góry Tienszan, blisko Chińsko-Mongolskiej granicy. I w dzień 36-40 stopni. A w nocy padał śnieg. Takie olbrzymie wahania temperatury. Umierali, przeważnie dzieci. Opowiadała mama taką scenę. Że tam po amnestii, kołchoz był nadal ogrodzony. Były wieżyczki. Za drutami zwieźli brukiew dla zwierząt kołchozowych. Chłopiec 12-letni podczołgał się, gdy odwrócił się jeden z pilnujących na tej wieżyczce pod te druty. Druty jak w obozie koncentracyjnym. A były same kobiety i dzieci, bo przecież mężczyzn nie było. Ten chłopiec wczołgał się pod te druty, a ten się odwrócił o go zastrzelił. Było jesienią, już po amnestii. Można było wyjść, był niedaleko las. Niektóre z dzieci w poszukiwaniu jedzenia tam zawędrowały. Rosła tam taka roślina, warzywko, mama mówiła podobna do naszej pietruszki. Miało liście, korzeń tez mało biały. Ale różniło się od naszej pietruszki tym, że było bardzo słodkie. I tak hasło i dzieciarnia pobiegła, żeby chociaż coś mieć. Pewnie teraz by ustalono co to było. Wtedy nie wiedziano i dzieci umierały po kilku godzinach z plamami jak tyfus. Więc rodzice pobiegli i wydzierali im to warzywko, bo dziecko nie patrzyło , że kolega umarł. Głód, potrzeba jedzenia była silniejsza od śmierci. Jest książka „Śladami II korpusu” i tam napisał, że największe cmentarze polskich dzieci są w Dżałałabad. Można sobie wyobrazić jak straszny był to głód, że dzieci na nic nie zważały. I tak do zimy. Boże Narodzenie, z opowiadani mojej mamy oczywiście. Była wigilia a tu nic nie ma. Więc mama zrobiła taki ala piecyk i tym kiziakiem paliła, powiesiła chusteczkę , na tym medalik Matki Boskiej Częstochowskiej i powiedziała: uklękniemy i się pomodlimy , bo dzisiaj takie wielkie Święto. Na to wszedł ten obok mieszkający Uzbek. I zapytał co to jest. Mama mówi, że dokończymy potem, potem się pomodlimy, po co ma tam komentować czy coś. Powiedziała mu, że to jest madam a to rebionok, ona urodziła i my obchodzimy to Święto. On popatrzył, że nic nie ma i wyszedł. Przyszedł przyniósł Lampe o coś podobnego do talerza, jakąś tacę pełną lepioszek. A lepioszka to z otręb na tranie smażone placki. To był rarytas. I powiedział, że skoro mamy takie wielkie Święto, to mama nie może być dzisiaj głodna. Pewnie zabrał kolacje całą swojej rodzinie. Oni tez nie mieli, byli głodni. To był pierwszy raz od dawna, ze byli syci, nie byli głodni. Marzenie mojego brata, który mówił do mamy tak: jak wrócimy do Polski to postawisz mi na szafce nocnej kilogram cukru. Tak u dzieci było zapotrzebowanie na słodycze. Tak marzł, żeby kilogram cukru stał na stoliku.

Mama źle się poczuła w nocy, a do tego Dżałałabatu było 8 kilometrów. Ten kołchoz nazywał się Oktiabr (październik), a komendant pewnie obudzony w nocy, zły, powiedział, że nie teraz. Sań nie da. A po drugie to jest 8 kilometrów i jak pojadą, to jak sanie wrócą same. Więc nie da. Moja mama ubrała się w to co miała, zostawiła dzieci z bratem i sama w tą ciemność poszła te 8 kilometrów. Ludzie mówią, że nie ma cudów. Są. bo, że ja się nie urodziła gdzieś po drodze, w tych zaspach. No i właśnie w tym Dżałałabadzie w szpitalu urodziłam się. Brat przyszedł po mamę. A jeść nie było co, pół kromki chleba dawano. Mój brat w nocy podkradał się i jak tam doiły nad ranem to nadlewał trochę mleka i wywoził cichutko, żeby mamie zanieść. Za takie coś to tiurma, nie było mowy, żeby coś wynieść. Od razu wsadzali i to na całe lata. Pomógł mamie wrócić, mama wróciła i okazało się, że mój brat jest chory na tyfus. Brat, te dwoje dzieci, ja - brat chory na tyfus. Mama poszła do komendanta i mówi, że brat może pójść. Szczęście w nieszczęściu, mój brat stracił przytomność i ma wysoką gorączkę. I dał sanie i brata i brata zawieziono do szpitala. Brat był tam. Mama zostawiła mnie u tych Uzbeków. I chodziła w odwiedziny do brata. Ale jeść dalej nie było co. Chorych na tyfus nie wolno kąpać, więc jak brata przywiozła mama do szpitala, a oni o czystość dbają przecież. To barat chcieli wykąpać w łaźni. Ta łaźnia to jak gorąco baniak nagrzany na słońcu na dworze, tam jest taki ala prysznic. I na dworze się myją. Mama wiedziała, że on nieprzytomny tego nie przeżyje. Ale oni, że nie puszczą na salę, że musi być wykąpany. Mamie udało się przemycić go, dała za to swój brylantowy pierścionek zaręczynowy. I za to nie wykąpała brata. Na jednym materacu leżał z chorym. Z tym Żydem chorym leżał trzy dni. Jak mój brat się ocknął to okazało się ,że ten Żyd leży. Dobrze , że mój brat był nieprzytomny to nie wiedział, że leży z umarłym. Może organizm miał brat silny, bo wiadomo, że przed wojną miał wszystko. I przezwyciężył to. Wrócił bardzo osłabiony. Miał awitaminozę ogromną. No z braku wszystkiego. Miał takie dziury w nogach do końca życia, miał takie zaropiałe, tak wielka ta awitaminoza była. Wkrótce mama chodząc (te chustki co wcześniej opowiadałam sprzedawała) wymieniała je, bo przecież nic innego nie miała. Bagaże "idiom i idiom cały czas". Budowali baraki, solidne porządne baraki. Zastanawiali się kogo przywiozą, że takie baraki budują. Wracała z tego (targu), rano, wszystko jeszcze było zmarznięte i wszystko się topiło. I to co przeszła suchą nogą jak szła teraz nie mogła przejść, bo był rwący strumień. To musiała przejść obok tych nowych baraków. Widzi, że przed jednym stoi krzesło, a na nim wisi marynarka od polskiego munduru, przecież maiła męża oficera, ale nie widziała stopni tutaj na ramiennikach. Obok stała miska i jakiś człowiek się tam mył. Zaczęła - Panie poruczniku (na wszelki wypadek). Słyszy, że po polsku ktoś woła to przyszedł, szybko założył marynarkę. Zobaczyła mama, że go zdegradowała, bo to kapitan. Pyta – pani Polka?. Pomógł jej, prawie przeniósł ją przez tez strumień. Zapytał skąd tutaj mama, opowiedziała. Okazało się, że to polska armia, tworzona tam., że Pan Tadeusz Duński, kapitan Tadeusz Duński był dowódcą tego pułku. I zapytał gdzie mama mieszka i obiecał, że wieczorem przyjedzie. Było dobrze szaro, mama siedziała przed domem, patrzy jedzie. Wielbłądy i taka dwukółkowa bryczka. Siedzi on z adiutantem Podjechali, zobaczyli i pojechali. Coś on do niego powiedział. Zawrócili i pojechali. Mama mówi, że nie poznał to nie wchodziło w grę. Zobaczył, że dachu nie ma, że dziury, więc zabrał się i pojechał. Przyjechali wieczorem, gdy było już późno, z latarkami, z żołnierzami i całą tą dwukołówkę załadowaną wojskowymi płaszczami takimi podgumowanymi. I chłopaki pokryły dom, żeby nie leciało. Bo mama mówiła, ze rano zbierała śnieg. Zbierała z siebie bo w nocy jak spała to na tą gazetę padało. Pokryli dach i co najważniejsze przywiózł konserwy i mleko w puszkach. Więc mama mówi zajmijcie się mną. Dzieci miały zaopiekować się mną. A sama zaczęła biegać i rozdawać to mleko dzieciom i te puszki z konserwami. Potem był mój chrzest, ochrzcił mnie tak z wody, zwykłej bo nie było przecież święconej. Kapitan ksiądz Szymański kapelan IV Pułku Piechoty, ochrzcił mnie. I zrobili takie śniadanie po tym chrzcie. Cały kołchoz przyszedł. Skandowano nawet imię Krysia, Krysia. Jak się okazało, że jego żona, mojego chrzestnego zginęła w Warszawie przy pierwszym nalocie. Mój brat chciał żebym miała na imię Krystyna, bo tak mu się podobało to imię. A ojciec chrzestny – kapitan Duński, żebym miała po jego żonie Wanda. Dlatego mam Krystyna Wanda. Ale kiedyś zgubiła się ta Wanda, mama gdy odtwarzała metrykę, to zostało samo Krystyna. Od tego czasu , od tego momentu już głodni nie byli. Wojskowi powiedzieli, że idą z Armią, wychodzą z tych terenów ale niestety nie mogą zabrać cywilów. Ale mogą dołączyć do pociągu dodatkowe wagony i lokomotywę (bo to długi skład to żeby druga lokomotywa pchała). Ale skąd tu wziąć dodatkowe wagony. Ponieważ moja mama miała ogromne zdolności językowa. Miała zresztą nianię Ukrainkę więc ta ją nauczyła po ukraińsku, uzbecku, kazachsku, rosyjski też. A tak w ogóle to też z domu wyniosła, że mówiła biegle w mowie i piśmie po angielsku i niemiecku. Poszła więc do tego ich biura – powiatu – w Adżałałabacie i mówi, że jest okazja, żeby wyjechać, że łączenie rodzin. A on gdzie żyjesz grażdanka, przecież jest wojna i trzeba wysyłać pociągi, a ty chcesz na wycieczkę jechać. Mama powiedziała, że nie na wycieczkę jechać, ale jego zaprasza na wycieczkę do kołchozu, żeby zobaczył groby dzieci, które umierają z głodu. Powiedziała, że opiekuje się czworgiem dzieci, bo matka tej dwójki zmarła, sama ma dwoje. I jako matka nikomu nie życzy oglądania śmierci swoich dzieci. Powiedział, żeby za trzy dni przyszła. I mam znowu te 8 kilometrów szła. I on dał i mama tyle ile osób się zmieściło tyle wywiozła z wojskiem do Teheranu.

Obozem takim był obóz pod namiotami, mama została oczywiście komendantką, bo była społecznicą. Ale muszę wrócić do jeszcze jednej bardzo ważnej historii dla mnie. Jak jechali to mama wysiadła na jednej ze stacji. I patrzy za czymś do jedzenia. Owszem wojsko dbało, ale patrzy siedzi na stacji taka staruszka. Trzyma zapaski co na wsi kobiety noszą. Mama myśli chyba Polka. Podchodzi i mówi, a babcia z Polski? A ona tak. A co babcia tu robi? Czekam na śmierć. Więc mama pyta czy nikogo tu nie ma? Odpowiedziała że nie. I mama zgarnęła babcię do wagonu i babcia z nami wędrowała. Wywieźli ich jako kułaków z kielecczyzny. Dwóch synów poszło na wojnę. W przyrodzie, naturze zdarzają się takie rzeczy. Miała 16 lat jak wyszła za mąż. Matka ją bardzo wcześnie osierociła. Ojciec też. Wychowywała ją babcia. Babci dobrze się ;powodziło, wydała za mąż za bogatego. I dobrze im było. Dzieci nie mieli. Ale proszę sobie wyobrazić pierwszego syna urodziła jak miała 44 lata, a drugiego 45 . I dlatego jak wybuchła wojna to byli młodzi chłopcy. I ich zabrano do wojska. A bacie z mężem jako kułaków zabrano. Wywieźli ich do Rosji. Babcia spodziewała się, że mogą ich wywieźć, więc nasuszyła wszystkiego, więc mieli co jeść. Tylko chleba nie mieli. I na jednej stacji mężczyźni poszli do maszynisty ile będą stać. Powiedział, że trzy dni. Ktoś powiedział, że niedaleko jest kołchoz, wszyscy popakowali co mieli, inni też, bo nie tylko babcia miała: mięsa, kiełbasy. Poszli, żeby wymienić to na chleb, a pociąg ruszył. I babcia tak pojechała. Wreszcie kazali wszystkim wysiąść. I babcia też wysiadła. I tak babcia z nami została.

Przyjechaliśmy do Teheranu. W Teheranie , ponieważ mama znała angielski, chciano, żeby mama została. Szach Zapachlawi dał swój pałac i chcieli, żeby została kierowniczka tego. Helikopterów nie było, nic nie było. Trzeba było 4 tysiące kilometrów przez pustynię. A ja urodziłam się prawie bez czaszki, bo z czego jak mama głodna była. I lekarz powiedział, że ja w tych upałach tego nie przeżyję. Mama więc nie pojechała. Wiec przez Karaczi, pojechali do Anglików do Ugandy. Było nas 3 tysiące. Masindi obóz się nazywał. Mama znająca język została przedstawicielką Czerwonego Krzyża na Afrykę Wschodnią. Nauczyciele mają to do siebie, że jak gdzieś są mogą uczyć to zaraz uczą. Już w Teheranie pozbierali młodych, podzielili na grupy, pytali gdzie chodziło się do szkoły przed wojną. I tak uczyli.

Szkoła. I od razu zaczęli uczyć. Szkoła podstawowa dalej. My byliśmy na tym osiedlu Masindi. Masindi – pani Śpiewak organizowała szkołę. Moja mama zawsze mówiła „Jak widzę Wisię chodzi po tym polu, obok dwa bawoły, a ona w czarnej garsonce – bo tak ją ze szkoły zabrali i wywieźli. Nogi grzęzną w tym błocie, lakierki spadają. Bo przecież w lakierkach chodzi”. Tak pracowali. Tam już było lepiej w Afryce. Ja Afrykę pamiętam. Dom. Do przedszkola chodziłam. Babcia była. Miałam ukochanego Murzyna – Mukini się nazywał. Brat tam zdał maturę. Można było stamtąd wyjechać gdzie się tylko chciało,. Jak mama mówiła, bez wiz i dewiz. Ale mój brat miał wtedy 20 lat i się zakochał. I wracał za narzeczona do kraju. Mama nie chciała go samego puścić, chociaż książę Eustachy Sapiecha, który był przedstawicielem rządu londyńskiego, mówił, że brat się dostanie na studia w Nairobi na kierunek jaki chce. Mama dostanie pracę w konsulacie, żebyśmy zostali. Mówił, gdzie pani chce jechać, do tych komunistów. No ale mój brat, to mama mówi ja jadę i zjadę (mojego ojca) męża. Mama jako przedstawicielka Czerwonego Krzyża szukała. Znalazła babcie. Znalazła ciocie, tę którą wywieźli. One przyjechały do Szczecina, one były wywiezione daleko na południe. My byliśmy wywiezieni na północ. Ani dotrzeć do wojska, było to niemożliwe, bo za daleko. Armia tu na południu się tworzyła. Mama znalazła się w Szczecinie. Ojca niestety nie było. Ale mówiła, że znajdzie ojca, więc wraca do kraju. No więc przyjechaliśmy do kraju. Zatrzymaliśmy się Czechowicach-Dziedzicach i moja mama bardzo chciała, żebyśmy pojechali do Warszawy. Bardzo chciała, żeby brat się dostał na medycynę. Ale powiedziano, że Warszawa jest zrujnowana, nie ma mieszkań. Że najlepiej przyjechać tu, że Wrocław, że tworzą się uniwersytet, że jest szansa. No i przyjechaliśmy tutaj.

Najpierw płynęliśmy statkiem. Japończycy chcieli nas wysadzić. Na oceanie staliśmy, pamiętam jak biegaliśmy w kamizelkach po pokładzie. Takie momenty wesołe. Pani Kulczycka zrobiła mi takiego Tomcia Paluszka z nici. I Tomcio Paluszek zamieszkał w pudełku od zapałek. Ale był goły. I chciałam Tomcia ubrać. Mój brat był już dorosły i mieszkał po drugiej stronie statku, tam gdzie mężczyźni. Przynosił tylko rzeczy do prania. I przyniósł koszulę i ja powycinała na plecach z jego koszul ubrania dla Tomcia Paluszka. Jak mój brat to zobaczył to mnie złapał i powiedział, że tą małpę utopi w oceanie. Ja wrzeszczałam na cały głos. To właśnie pamiętam. Pamiętam Kanał Sueski. Jak płynęliśmy wieczorem. Jak pięknie był oświetlony. Domy. Widzieliśmy jak siadają do kolacji. My tuż przy brzegu płynęliśmy. Genua – piękne miasto. Później jechaliśmy pociągami, tez towarowymi ale już w bardziej ludzkich warunkach. Mieliśmy takie wypchane sianem materace. Jak przyjechaliśmy do Wrocławia zamieszkaliśmy na Dworcu Nadodrze. Bo nie było gdzie. Trzy dni tam mieszkaliśmy. Tam nas dużo było. Spaliśmy – mieliśmy rzeczy popakowane w skrzyniach, to mama rozścieliła ba tych skrzyniach. I tak spaliśmy. Po trzech dniach powiedzieli, że można do PUR-u na Psim Polu. Tam nas zakwaterowano w PURZE. A tam to było bardzo wesoło. Pierwszy raz jadłam gumę do żucia bo były paczki z UNRY. Czekolady były. Czekolada dla mnie nie była nowością, bo już w Afryce była możliwość. Tam dobrze się powodziło. Mama dobrze zarabiała. Dużo zarabiała, tak dużo , że mój brat miał własną żaglówkę na Jeziorze Wiktoria. Ubierał się w Nairobi i zapomniał już , że na Syberii był. To takie na wesoło. A tu we Wrocławiu mieszkaliśmy (w Purze na Psim Polu) mama szukała pracy. Bo z czegoś trzeba było żyć. Byłam, ja, była babcia, brat. Ta dwójka dzieci (którymi mama się opiekowała) znalazła w Teheranie ich ciocia. Jak mama był tą komendantką spisywała dane i tak znalazła. I mam szukała pracy. Ktoś jej powiedział, że w ubezpieczeniach i poszła tam. I rzeczywiście była praca.


Wywiad przeprowadziła Magdalena Szymerowska.