Część I.
Duszpasterstwo polskie w Persji w latach 1942 - 1945
II. Przygotowania do Ewakuacji
IV. Ks. Biskup Polowy w Teheranie
V. Pierwszy polski klasztor w Persji
VII. Zakończenie ewakuacji z Rosji
Część II
Afryka
I. Ogólne wiadomości o obozach polskich w Afryce Brytyjskiej
II. Pierwsza wizytacja osiedli w Tanganice
IV. Wizytacja osiedli w Ugandzie.
V. Wizytacja osiedli w Obu Rodezjach
VI. Problem osiedlenia uchodźców
Na początku były trudności. MOS ustosunkował się do Ks. Słapy raczej nieprzychylnie. Wśród przedstawicieli władz polskich w Nairobi panowała przez cały czas zimna wojna. Nowy kierownik duszpasterstwa nie chcąc wiązać się z żadną ze stron tak niechętnie do siebie ustosunkowanych, .zainstalował swe biuro w. urzędowym lokalu dyrektora WRS-NCWC bowiem już od Teheranu łączyły go z Panem J. Wnukowskim, dyrektorem tej instytucji, bardzo przyjazne więzy. Razem zamieszkali i wspólnie wiele projektów przyszłej działalności WRS przedyskutowali. Zachowując poprawne stosunki towarzyskie i urzędowe z innymi delegatami, od początku swego pobytu ks. Słapa nawiązał serdeczną łączność z delegatem Oświaty i przez cały czas szczerze z nim współpracował, znajdując u niego pełną życzliwość dla spraw duszpasterskich.
W drugiej połowie lipca 1944 r. — zdecydował się ks. Delegat wyruszyć na objazd osiedli w Tanganice. Ułożył się z P. Wnukowskim, który mu oddał na ten cel swe auto a sam udał się samolotem do Rodezji, aby tam zacząć akcję zakładania świetlic WRS, że w czasie wizytacji osiedli w Tanganice zajmie się z jego ramienia sprawa mi WRS.
Trudno w krótkim szkicu malować szczegóły podróży po Afryce. Pierwsza podróż — a jak tam pospolicie się mówi: safari - wypadła niedługo po skończonym sezonie deszczowym. Stepy pokryte były bujną i wysoką trawą a wśród niej co chwilę napotykało się stada zwinnych i pełnych wdzięku gazet, różnej wielkości i maści, tabuny zebr, wildebistów, podobnych do garbatych krów o barwie szarej a od czasu do czasu długoszyje żyrafy, które na widok auta uciekały w galopie, podniósłszy w górę swój śmieszny, ma;y krowi ogon. Po kilku godzinach jazdy przez ten wielki i piękny boży ogród ujrzeliśmy z dala wyłaniający się z chmur szczyt góry Meru, młodszej siostry Kilimanjaro. Wjazd do osiedla stale zamknięty i specjalna straż t. zw. obyczajowa pilnuje go dniem i nocą. Nikt bez specjalnej przepustki nie może wejść ani wyjść z obozu. Polacy są niby to wolni, ale w rzeczywistości obozy z uchodźcami były zwykłymi obozami, a nie jak to usiłowano w ludzi wpoić: osiedlami. Nas przybyłych z Nairobi wpuszczono bez trudności. Zaraz za bramą ku swemu najwyższemu zdumieniu ujrzeliśmy po obu stronach szerokiej i wyboistej drogi szeregi chatek murzyńskich, które ludność tak trafnie nazwała «ulami». Pięknie bielone, wśród egzotycznych kwiatów i krzewów nie robiły bynajmniej przykrego wrażenia. Tu i owdzie bawiące się gromadki dzieci doskonale wyglądających i roześmianych: na ławeczkach przed chatkarri zażywne niewiasty, z ciekawością przyglądające się przybyłym delegatom; mijaliśmy dobrze ubrane i ładne dziewczęta czasem «ozdoby «• osiedla, jak tu nazywano nielicznych przedstawicieli płci brzydkiej. Wszystko to dawało obraz pewnej pogody i zadowolenia a chatki, domki, budynki szkolne, kościół tonęły w soczystej zieleni bujnej flory podzwrotnikowej i blaskach gorącego słońca.
Ks. Słapa zajechał przed «plebanię» składającą się z dwóch <-. uli». Ks. Dr Śliwowski zapraszał do wnętrza swego domku. Jeden jedyny pokoik służył za sypialnię, salonik i gabinet pracy. Był czysty i chłodny. W kącie duża miednica ze świeżą wodą. Po kilku godzinach jazdy rzecz to najbardziej pociągająca. Po obmyciu się z potu i kurzu przy doskonałym posiłku wywiązała się ożywiona rozmowa o wszystkim, co się tu działo:
« Kościół obecny z wielkim trudem wybudował ks. Dziekan Dziduszko. Oczywiście pieniądze i robotników dała administracja osiedla, ale ks. Delegat nie wyobraża sobie, ile to trzeba się tu nachodzić do naszych władz, by coś, co już dawno obiecali, otrzymać. Władze nie są dla spraw związanych z duszpasterstwem przychylnie nastawione, to znaczy, nie stawiają specjalnie żadnych przeszkód, ale nie wyczuwa się tej szczerej życzliwości, mimo, że tu przecież wszyscy są katolikami. Nie chcę się chwalić, ale wydaje mi się, że tu w osiedlu nikt się tyle nie napracuje, co ksiądz. Proszę: mam dwa razy dziennie nabożeństwo i zobaczy ks. Delegat, ilu to ludzi garnie się do kościoła! W pierwsze piątki mam przeszło dwa tysiące ludzi do Komunii Św. i ja sam to muszę wszystko wyspowiadać. Prócz tego uczę w szkole religii, odwiedzam szpital zawsze pełny, no i te drobne sprawy kancelaryjne, które tyle, czasu pochłaniają! A jak na to władze patrzą? Niech Ksiądz porówna później moje mieszkanie z mieszkaniami tutejszych obozowych dygnitarzy.
Tutaj w osiedlu mamy kilkudziesięciu prawosławnych; proszę jutro oglądnąć ich nowobudującą się cerkiew i świetlicę. Tam obie władze i polska i angielska po prostu rywalizują w okazywaniu swej gorliwości, bo lękają się, że pop Bożerianow napisze znów skargę do Londynu o prześladowaniu prawosławnych. A co ja się nachodziłem do naszych władz, by wyprosić budowę świetlicy katolickiej!
Wspomniałem już, że jestem tu jedynym katechetą dla tylu szkół. Trzy szkoły powszechne, gimnazjum i liceum ogólnokształcące, gimnazjum kupieckie, krawieckie, szkoła mechaniczna, muzyczna i kilka przedszkoli. Nie mogę być w każdej klasie, to jasne, ale wyszkoliłem szereg katechetek, by przynajmniej dzieci ze szkół powszechnych miały zapewnioną regularną naukę religii. Jutro niedziela, to będzie miał Ksiądz sposobność przyjrzeć się szeregom Akcji Katolickiej. Wszystkich Ksiądz nie będzie mógł widzieć, bo nasza niewielka sala parafialna nie zdoła pomieścić dwóch oddziałów naszej AK liczących razem prze sz o osiemset kobiet! Mam dwie Sodalicje Mariańskie, mam Krucjatę Eucharystyczną dla małych dzieci, liczne Kółko Ministrantów. Po prostu się kończę! Musi mi ks. Delegat przysłać przynajmniej dwóch młodych wikarych. -- Usta! na chwilę, a ks. Słapa przyglądał się krępej postaci tego bojownika Chrystusowego. Znał go już z opowiadań. Rzeczywiście bardzo gorliwy i miał wielki wpływ na ludzi, bano się go i nazywano go « satrapą », twardy był dla ludzi ale pracy miał rzeczy wiście za wiele i ks. Delegat obiecał mu przysłać specjalnego prefekta dla szkół, co w dużej mierze odciążyłoby w pracy ks. Sliwowskisgo.
Nazajutrz przyglądał się ks. Deiegat młodzieży wracającej z nabożeństwa szkolnego. W pełnym słońcu sz y szeregi za szeregami przeważnie dziewcząt: wszyscy roześmiani, dobrze ubrani, zdrowo wyglądają cy i tłuści. Prawie dwa tysiące młodzieży tak przedefilowało przed za chwyconym wzrokiem ks. Delegata. Ach, on ich widział kilka lat temu w Pahlewi, a potem w Teheranie. Jakaż cudowna zmiana! Ile nadziei płynęło z tych szeregów do serca każdego starzejącego się Polaka:... jeszcze Polska nie zginęła... Ich radosny gwar, srebrne dzwonki beztroskich śmiechów, to najmilszy koncert, jaki do tego czasu zdarzyło się ks. Delegatowi słyszeć.
Ledwo przepłynęły fale młodzieży, już na ich miejsce pojawiły się t urny dorosłych zdążających do kościoła. Wkrótce obszerny kościół wypełni. się po brzegi i jak kwiaty brzegi wazonu tak rzesze otoczyły kościół, nie mogąc już w nim znaleść miejsca. Ks. Delegat wyszedł ze Mszą ;w. a po Ewangelii przemówił od ołtarza:
— «... Bracia, chwalmy Pana, bo Dobry, bo na wieki Miłosierdzie Jego! Was to oglądam tak świetnie ubranych, sytych, zadowolonych. Was, których jeszcze kilka lat temu widziałem w Pahlevi i Teheranie umierających? Sposobicie się do powrotu do Ojczyzny. Dobrze się sposobicie. Widziałem przed chwilą wasze dzieci, waszą całą nadzieję i byłem olśniony i zachwycony. Mam nadzieję, że to samo ujrzę i w innych osiedlach. Wy tu wraz z wychowawcami pielęgnujecie młodzież a tam we włoskiej ziemi wasi ojcowie i bracia walczą o wolność w zwycięzkich bitwach i z całej mocy bija w mur odgradzający nas od Polski. Pęka ten mur, kruszy się i pewnie niedaleka to już chwila, gdy wraz z ni ni z pieśnią dziękczynną na ustach staniemy na progu naszych domostw i zabierzemy się do pracy. » — ...
Łatwo się wtedy mówiło o rychłym powrocie i nikt w to nie wątpił. Płynęły więc dalsze słowa kaznodziei o potrzebie jeszcze większego wysiłku i czujności, o strzeżeniu młodzieży przed złymi wpływami, o zgodzie i wzajemnej życzliwości, o pokładaniu bezgranicznego zaufania w potędze Niezwyciężonej Naszej Hetmankił Nabożeństwo zakończono najpowszechniejszą pieśnią-modlitwą wysiedleńców: Boże, coś Polskę... A z kwiatów egzotycznych, niezmiernie obficie rozmieszczonych nad ołtarzem, obficie i bez smaku, tak właśnie jak to widać w naszych wiejskich polskich kościołach, wychylała się Matka Boska Częstochowska, pędzla nieznanego artysty, jeńca włoskiego, tak słodka i tak współczująca, że oczu od Jej Twarzy nie można było oderwać i słuchała:... ••Ojczyznę Wolną racz nam wrócić, Panie".
Po południu witała ks. Delegata Akcja Katolicka i obie Sodalicje: zwarty tłum kobiet, które < chcą Boga w rodzinach, szkołach i w każdej dziedzinie życia- i dziewcząt, które » przysięgły, że przez całe swe życie wiernie chcą służyć Bogarodzicy-. Czuło się, że śpiewanie tych hymnów, to nie jest dla nich czczą ceremonią. Ich spokojna postawa i szczera wola służenia Bogu ujawniała się w codziennym życiu osiedlowym i wywierała bezwzględnie wielki i dodatni wpływ na resztę otoczenia. Na tym tle tym bardziej jaskrawo odbijały, na szczęście bardzo rzadkie, wypadki złego prowadzenia się i tak zwane « małżeństwa afrykańskie >. Cała młodzież była zorganizowana bądź w Sodalicjach, bądź też w harcerstwie, świetnie postawionym i w duchu katolickim prowadzonym. Wrzało w tym osiedlu życie i ludzie dobrze sposobili się do powrotu.
W ciągu następnych kilku dni ks. Delegat zwiedzał szkoły i cieszył się pobożnością młodzieży i jej postępami w nauce religii. Z zadowoleniem stwierdzał wspaniałą katolicką postawę całego a bardzo licznego grona nauczycielskiego. Długo trwała wizyta w szpitalu, pełnym chorych na malarię.
Przy wizytowaniu szkół średnich ks. Delegat zauważył, że dzieci mają niesłychanie rzadko lekcje religii. To można było wytłumaczyć tym, że proboszcz po prostu nie mógł być zawsze na lekcjach, będąc sam jeden, ale i tematy tych rzadkich lekcyj nie odpowiadały programowi wyznaczonemu dla średnich szkół. Zwrócił więc na ten brak uwagę proboszcza, będąc przekonany, że choć piękną jest rzeczą spowiadanie ludzi przez cały tydzień, by ich przygotować do pierwszopiątkowej Komunii Św., to jednak niemniej ważną jest rzeczą uczyć dzieci religii w szkole i je wychowywać. Tego samego zdania był ks. Bp Byrne, miejscowy Ordynariusz.
W rzeczy samej ks. Słapa odniósł jak najmilsze wrażenie z pobytu w osiedlu Tangeru i gorliwości jego proboszcza i z większą ufnością opuścił ten obóz i ruszył w głąb Tanganiki. Krajobraz początkowo jest taki sam jak między Kenią a Tanganiką. Po przebyciu kilkudziesięciu mil zauważyliśmy brak jakiejkolwiek dzikiej zwierzyny. Panuje ,bowiem w tych stronach, nawiasem mówiąc bardzo pięknych i obfitych w wodę, mucha tse-tse. Polują tu na nią specjalne ekipy murzynów; każde przejeżdżające auto poddawane jest dezynfekcji; od czasu do czasu podpalają stepy i — nic! Tse-tse jest niezwyciężoną.
Obóz Kondoa to przylepione do misji skupisko trawą krytych chatek. Dziwne uczucia budzi takie zagubione w tym odludziu życie polskie. Trudno taki obóz porównać z wsią polską, a jeszcze trudniej z miastem, a jednak ma on coś i ze wsi i z miasta w sobie. Chatki ---więc wieś, nie wieś, bo ma on i swój własny szpital z lekarzem i siostrami, duży odsetek inteligencji no i nikogo nie widać przy pracy na roli.
Ks. Barbaranelli pracował na polskiej niwie znakomicie. Z pomocą Siostry Krystyny Miś ze Zgr. Św. Rodziny zorganizował Akcję Katolicką, Krucjatę Eucharystyczną i Kółko Ministrantów. Ks. Słapa, opisując ten ośrodek polski, nazwał go <« rozśpiewanym osiedlem »>. Nasza młodzież z zazdrością pewną słuchała co niedzielę chóru małych murzynków ze szkoły misyjnej, śpiewających z pamięci całe ustępy liturgicznych pieśni w czasie Mszy św. i < wzięła na. ambit», by śpiewać tak samo. Po niedługim czasie wszystkie dzieci ze szkoły powszechnej wspaniale śpiewały całą Mszę « De Angelis ». Na często urządzanych ogniskach harcerskich, bo oczywiście i w tym osiedlu istniał zastęp zuchów, śpiewali pieśni narodowe i ludowe i znali ich takie mnóstwo, że aż podziw ogarniał słuchaczy. Siostra Krystyna mimo słabego zdrowia z wielką gorliwością nauczała religii i wynik jej nauczania był istotnie wysoki. Panie nauczycielki obok zajęć w szkole utworzyły z własnej ochoty kursy kroju i szycia, jęz. angielskiego, a prócz tego przygotowywały wieczorynki z okazji różnych rocznic i świąt narodowych. W tym małym osiedlu życie płynęło rwącym strumieniem: modlono się i pracowano. Ks. Delegat wizytował klasy, sprawdzał wyniki nauczania, przemawiał do członkiń Akcji Katolickiej, przemawiał w kościele do wszystkich wiernych, omawiał z kapelanem obozu sprawy duszpasterskie i tak kilka dni przeszło. Przed samym wyjazdem postanowił ostatecznie wyświetlić sprawę Wysoczańskiego, który od czasów rosyjskich udawał kapłana katolickiego. Mieszkał on w tym osiedlu. Wezwał go ks. Słapa i w obecności ks. Dr. Śliwowskiego i ks. Barbaranelli badał go przez dłuższy czas.
Już w czasie swego pobytu w Rosji ks. Bp Gawlina zwrócił na niego uwagę i mając prawie pewność, że nie jest księdzem, nie powierzył mu żadnego stanowiska. Wyjechał więc Wysoczański do Afryki i jakiś czas pracował (niestety!) w Tangeru jako ksiądz katolicki, ale czując na sobie nieufny wzrok Ks. Dziekana Dziduszki, przeniósł się do Ndoliw w Półn. Rodezji i tam nawiązał kontakt z kościołem narodowym amerykańskim. Twierdził, że otrzymał nominację na biskupa tego kościoła i przyjął <> sakrę biskupią". Z nieznanych bliżej powodów przybył po jakimś czasie do Kondoa, pokazując naiwnym dokument nominacyjny z kurii narodowców. Nosił koloratkę z fioletowym pektoralikiem. Ks. Delegat przeglądał ten < dokument* napisany był kiepską angielszczyzną, często przeplataną wyrazami łacińskimi (sic!). Słowem wierutna bzdura! W czasie badań ks. Słapa doszedł do przekonania, że jednak ks. Wysoczański istniał i prawdopodobnie zmarł w Rosji a obecny * Wysoczański" skorzystał z tego i w innych miejscowościach podał się za ks. Wysoczańskiego. Ci, którzy znają warunki życia w Rosji zgodzą się z tym, że przez jakiś czas mógł on uchodzić za autentycznego księdza katolickiego. Znalazł on nawet kilku ludzi, którzy twierdzili, że sły szeli o ks. Wysoczańskim jeszcze w Polsce. Oczywiście znali, wzglę dnie szłyszeli, o istnieniu prawdziwego ks. Wysoczańskiego. Sam « Wysoczański * plątał się niezdarnie w opisie swej kapłańskiej działalności z czasów przedwojennych. Podawany przez niego fakt przyjęcia * sakry biskupiej" skompromitował go do reszty w opinii uchodźców. - Na podstawie raportu księdza Słapy MOS ustosunkował się zdecydowanie nieprzychylnie do oszusta i przeniósł go do obozu Ifunda. Tam w jakiejś awanturze pijackiej dostał się do aresztu. Po jakimś czasie sam poprosi, o odesłanie go do Polski,, dokąd wyjechał, zdaje się, w r. 1946.
Z Kondoa wyjechał ks. Delegat do Dodomy autem, z Dodomy zaś do Morogoro koleją. Z radością powitały go Siostry Nazaretanki. Nie zbyt dobrze im się w Morogoro powodziło. Przydzielono im parę nędznych chatek i ani marzyć o klauzurze klasztornej. Matka Budzyńska jak kokosz nad kurczętami czuwała nad swoją gromadką i trzeba powiedzieć, że rzadko spotkać można było siostry tak ofiarne w pracy, a przy tym posiadające tyle pogody ducha i prawdziwej pobożności, a przecież warunki, w jakich mieszkały, urągały najprostszym wymaganiom reguły klasztornej.
Ks. P. Rogiński, proboszcz tego osiedla, był rzeczywiście wzorowym duszpasterzem i cieszył się wielką wśród ludzi miłością i zaufaniem. Jako gorący patriota naraził się Anglikom, mówiąc im bez ogródek, co myśli o układzie w Jałcie a gdy do tego stanowczo potępił małżeństwo cywilne pewnej Polki z rozwodnikiem angielskim, zdawało się, że nie ma sposobu uratowania go przed wysłaniem go z Afryki. Ks. Słapa zdołał go uratować tylko w ten sposób, że ostrzegł władze angielskie przed możliwościami buntu ludności, która cała stanie w jego obronie. To pomogło. Niczego bodaj władze angielskie tak się nie lę kały, jak posądzenia jej o nieprzychylność do spraw katolickich.
Ludność osiedla była na ogół bardzo zadowolona z pobytu w Morogoro, mimo, że miejscowość ta była bardzo malaryczna, lecz raz się jako tako urządziwszy, czuli się dobrze. Ukończywszy zwykłe czynności wizytacyjne, wyjechał Ks. Delegat, do Dar es Salaam, by się przedstawić Dyrektorowi Uchodźców Panu Penningtonowi i omówić z nim pewne sprawy tyczące służby duszpasterskiej. W stolicy Tanganiki mieści: się urząd dyrektora uchodźców i ekspozytura MOS’u. Przyjęto ks. Delegata bardzo mile a nawet zaaranżowano audiencję u gubernatora, wieczorem zaś delegat MOS’u urządził oficialną kolację, na której znalazło się wielu Anglików na wysokich stanowiskach będących. Wszyscy starali się okazać jak najwięcej sympatii dla Polski.
Po kilkudniowym pobycie w Dar es Salaam wrócił ks. Słapa do Dodomy, skąd autem udał się do Ifundy. Szybko minięto niezwykle ciekawe okolice Dodomy, pełne olbrzymich bloków skalnych. Wygląda to, jakby przed. wiekami bawili się tu cyklopi, układając dla żartu jakieś zamki i mury z g.adkich, białawych skał. Potem droga jest raczej nudna i jednostajna, bez widoku tak miłych dla oka gromad dzikich zwierząt. Mimo wielu rzek i strumieni przecinających drogę nie spotyka się tam ani jednego mostu. W porze suchej koryta ich są zupełnie bez wody, lecz w sezonie deszczowym przewalała się w nich masy brudnej wody. Podróżni zaskoczeni deszczem muszą czekać po kilka godzin nad brzegami rzek aż woda spłynie a później narażając się na ugrzą-źnięcie w mokrych zwałach piasku, naniesionego przez wodę, próbują dostać się na drugi brz'g po to, by kilkaset metrów dalej natrafić na podobną przeszkodę. Takich «drift’ów» jest mnóstwo na odcinku Kondoa-Ifunda. Droga do Ifundy zagrodzona jest masywem górskim i auto dobrze musi się napracować, zanim dotrze do przełęczy, skąd jak okiem sięgnąć rozciąga się niezmierna równina, której krańce zacierają się w sino - fioletowej mgle. Wydaje się że prócz nieciekawej flory nie istnieje tu żaden przejaw życia. Od Iringi, zbudowanej na górze już tylko niespełna trzydzieści mil do Ifundy. Okolica jest zaludniona a niedaleko osiedla znajduje się imponujących rozmiarów misja Księży ze Zgr. Konsolata. Cały ten odcinek kraju to wzgórza usiane na wysokim płaskowyżu. Ifunda mieści się na jednym z takich wzgórzy. Tu nie ma ulic, lecz zwykłe domki, przeważnie trzypokojowe. W centrum osiedla panuje wielka świetlica ze sklepem. Kościół mieścił się w jednym baraku, na uboczu stojącym, lecz ks. Sajewicz wytężał wszystkie siły, by godny Panu przybytek wystawić w środku osiedla, co mu się w stosunkowo krótkim czasie udało. Wystawił nie tylko bardzo piękny i obszerny kościół z suszonej cegły, ale i plebanię i świetlicę katolicką, która codziennie wrzała gwarnym i radosnym życiem młodzieży osiedlowej. Zwiedzał ks. Delegat szkoły, rozmawiał z dziećmi, z chorymi w szpitalu, z Członkami Akcji Katolickiej a z radnymi osiedla konferował, jak najlepiej dla osiedla wykorzystać pomoc WRS.
Ks. Delegat odniósł jak najlepsze wrażenie z tego obozu. Poprze dnie zamęty, określane przez MOS, jako bunt, w co nieszczęśliwie wmieszano ks. Krawczyka, poprzedniego kapelana obozu, nie zestawiły żadnych śladów. Ks. Sajewicz. człowiek o cudownym humorze i znakomitej postawie kapłańskiej, pozyskał serca wszystkich i gorliwie budował królestwo Boże w duszach swych parafian. Podziwu godną by,a jego cierpliwość i oddanie się młodzieży. On, a potem ks. L. Królikowski byli pierwszymi polskimi księżmi, którzy stanęli na szczycie Kilimanjaro.
I znów dalej, ciągle na południe po dachu « świata aż do Kidugali. Szeroką aleją wjeżdżamy do osiedla i wóz stanął przed domem komendanta osiedla. Tam ks. Delegat spotkał oczekującego go O. Maciaszka. W cywilnym ubraniu khaki, szczuplutki, o wątłym zdrowiu, niczym na pozór nie zdradzał swego wielkiego charakteru i ognia gorliwości. Gdy ks. Delegat zapoznał się z wynikami jego pracy i porównał je później do tego, co widział w innych osiedlach, doszedł do przekonania, że to chyba najlepiej prowadzone osiedle i najwyżej stojące pod względem moralnym i religijnym.
Prócz zwykłych obowiązków duszp. zmuszony był O. Maciaszek przyjąć obowiązki 'dyrektora gim. i liceum. Mimo nawału pracy nie opuści, prawie ani jednej godziny religii w szkole średniej, a do nauczania religii w szkole powszechnej miał bardzo gorliwą nauczycielkę, która była również prezeską Akcji Kat. Sodalicja i Akcja Kat. w tym osiedlu była wzorowo prowadzona. Nie czekał O. Maciaszek na pomoc z Nairobi, ale pisał do Ameryki, prosząc o pomoc dla osiedla i otrzymał dużo książek do swej parafialnej biblioteki, w której jedna z nauczycielek umiejętnie pełniła obowiązki świetliczarki. Kasa kościelna dobrze zaopatrzona. To nasunęło ks. Delegatowi pewną myśl. Czyżby nie udało się zebrać odpowiednich funduszów w osiedlach i jednak założyć własne katolickie czasopismo? O. Maciaszek w porozumieniu z Zarządem Akcji Katolickiej wyasygnował sto funtów na ten cel. To była rzeczywiście piękna « akcja® Akcji Katolickiej w Kidugali, położy/a ona w ten prosty sposób kamień węgielny pod Fundusz Prasowy « Naszego Przyjaciela». Za jej przykładem poszły inne zarządy AK w kilku innych obozach. AK w Tangeru również dala sto funtów i później jeszcze kilkakrotnie mocno wsparła Naszego Przyjaciela. Z innych osiedli na pierwsze miejsce pod względem ofiarności na rzecz « N. Przyjaciela® wysunął się ks. Wińczowski i Matka Budzyńska.
Z wielkim pokrzepieniem na duchu, odetchnąwszy tak miłą atmosferą wzorowego osiedla, wyjechał ks. Delegat do Abercornu w Półn. Rodezji. Od granicy tanganickiej wiodła droga szeroka i w dobrym stanie, lecz po kilkunastu milach zwęziła się i stała się podobna raczej do polnej, zarosłej trawą ścieżki. Byliśmy pewni, że zbłądziliśmy. Całe dziesiątki mil jechaliśmy niziną porosłą wysoką trawą słoniową i pokracznymi drzewami. W tym buszu gnieździły się miliony koników polnych, które , z nieprawdopodobną siłą grały swą odwieczną monotonną pieśń.
Na drugi dzień po opuszczeniu Kidugali wjechaliśmy do Abercornu. Wśród wysokich drzew świeciły bielą szeregi domów osiedlowych jakby je w jakim dużym sadzie wybudowano. Po złożeniu wizyt komendantowi angielskiemu i polskiemu kierownikowi osiedla, ks. Słapa rozgościł się w domku ks. Wierzbińskiego i słuchał jego opowiadań o tym, co się tu działo i jak tu pracował. A nie zawsze dobrze się tu działo. Prócz zwykłych uchodźców znaleźli się w tym obozie zwolnieni z wojska, wśród których większość stanowili zwykli przestępcy. Oni najwięcej kłopotu sprawiali księdzu i administracji obozowej. Terroryzowali resztę spokojnych mieszkańców. Nie łatwa to była placówka, ale ks. Wierzbiński dzięki swej nieprzeciętnej gorliwości nie tylko powstrzyma! zapowiadający się rozkład moralny, lecz z laską bożą uczyni; z .osiedla Bogu miłą parafię. Teraz właśnie zabrał się do wybudowania osobnego kościółka. « Cale osiedle, nawet dzieci szkolne ochotnie i za darmo pracują przy budowie świątyni •> — mówi; ks. Wierzbiński z radością. Na drugi dzień ks. Delegat wizytował klasy i skonstatował, że i tu młodzież garnie się do Boga. Potem przemawia! w kaplicy, a wieczorem w świetlicy, starając się w duszach słuchaczy wzbudzić jeszcze więcej gorliwości i. zapału dla spraw bożych. W ciągu dwudniowego pobytu ks. Delegata każdy mieszkaniec miał możność swobodnej rozmowy z nim i w ten sposób ks. Słapa móg; się jeszcze dokładniej zapoznać z potrzebami osiedla, radościami i smutkami jego mieszkańców.
Serdecznie żegnany opuścił ks. Delegat Abercorn i drogę powrotną do Kidugali odbył w jednym dniu, co można uważać za dobry wyczyn sportowy, zważywszy, że jest tej, przeważnie kiepskiej, drogi przeszło trzysta mil. Jednak w Kidugali musiał się położyć na kilka dni: nie można bezkarnie trząść kimś przez trzynaście godzin.