IV. Wizitacja osiedli w Ugandzie.

Z Keni można jechać do Ugandy koleją lub autem. W październiku 1944 r. wybrał się tam ks. Delegat z P. Szczepańskim, z którym później większą część swych podróży po Afryce odbywał. Droga do Ugandy nie jest nużąca. To bodaj najpiękniejszy odcinek Afryki. Z Nairobi mknie auto wśród plantacji kawy, dosięga Eskarpmentu, skąd jak z samolotu zachwycać się można zieloną niziną, w środku której wyrasta oryginalny krater, mający garb w postaci drugiego mniejszego krateru, co przypomina murzynkę niosącą murzyniątko na plecach. Śmiałymi serpentynami ostrożnie zsuwamy się w dół. A potem wóz sunie z szu mem po nowiutkiej drodze asfaltowej, łączącej Nairobi z Nakuru. Z lewej strony błyszczy w słońcu tafla jez. Naivasha, otoczonego ciemną masą gór. Mijamy małe wsie murzyńskie i farmy angielskie.

Z doliny Rift'u wspinamy się do Eldoret, leżącego nad równikiem i przez Kakamega i Jinja dążymy do Kampali, stolicy Ugandy. Jinja sławna przez to, że leży nad jez. Wiktorii i u jej stóp pęka brzeg tego morzu podobnego jeziora. Ta masa wylewającej się od wieków wody, to początek Nilu. Można godzinami obserwować te potężne, jasne-zielone zwały wód rozbijające się na skałach.

W ciągu niespełna piętnastu godzin zrobiliśmy przeszło 700 kim. dzielących Nairobi cd Kampali. Było to niesłychanie męczące. Następne podróże do Ugandy odbywaliśmy w ciągu dwóch dni z noclegiem w wygodnym hotelu w Kisumu. Warto zaznaczyć, że dojeżdżając do Kisumu w okolicy Kericho jedzie się wśród plantacji herbaty. Nigdy w życiu nie widziałem odcienia tak soczystej zieleni, jaką posiadają liście niziutkich, starannie utrzymanych krzewów herbaty. Z dala podobne były do rozległych aksamitno-zielonych polan.

Przez długi czas nie mógł się ks. Delegat pozbyć pewnego uprzedzenia do osiedli w Ugandzie. Ciągle jakieś. intrygi przedstawicieli MOS'u, usiłujące wszczepić niechęć władz angielskich a nawet ludności do delegata Szczepańskiego i do ks. Słapy, nie mogły-przyczynić się do wytworzenia dobrych stosunków. Na szczęście ich intrygi skończyły się i do końca istnienia tych osiedli obaj wymienieni cieszyli się całkowitym zaufaniem władz angielskich i ludności naszej.

W Koji pierwszy kierownik tego obozu wystawił zamiast kościoła na trzy tysiące ludzi, rodzaj wielkiego, stałego ołtarza polowego, co było interesującym obiektem fotograficznym, ale nigdy kościołem. Przyrzekano kilkakrotnie ks. Słapie dobudować do tego ołtarza bodaj jakiś dach, któryby dawał osłonę przed słońcem, i tak częstymi tam, deszczami, ale obietnicy nie spełniono. Dziw, że się nie zdarzył tam wypadek włamania do Tabernakulum względnie jakieś inne znieważenia Najśw. Sakramentu. Nie mogąc doczekać się powiększenia świątyni, mieszkańcy sami ze swym proboszczem ks. Myszkowskim postanowili przyozdobić swą małą kaplicę pięknym ołtarzem. Artysta-malarz Froudist, Polak, wykonał oryginalny, a jednak ściśle odpowiadający rzeczywistości wizerunek Matki Bożej Ostrobramskiej i cały ołtarz wykonany w drzewie imitował Ostrą Bramę.

Zasadniczo jednak gorliwość mieszkańców w Koja była słabsza. Akcja Katolicka nieliczna, Sodalicji nie było, za to harcerstwo było tu dobrze zorganizowane i w ogóle młodzież była tu jak i w innych osiedlach bardzo dobra. Po zlikwidowaniu Valivade w Indiach przybyło do Koji ok. 700 osób; przez długi czas nie mogli się oni dostosować do nowych warunków i stanowili zamkniętą w sobie całość. Co niesłychanie utrudnia o prasę w Koji. Dopiero, miody ks. Gruza (przysłany w r. 1947 wraz z ks. L. Królikowskim, który znów stanął do" pracy w Tangeru') zdołał cierpliwością i wielkim taktem załagodzić pewne nie porozumienia.

Prócz malarii panowały tu nagminnie ameby i filharcitis (nie odpowiadam za poprawne brzmienie tej niebezpiecznej choroby!). Mikro by tej choroby znajdowały się w wodach jez. Wiktorii i przez pory w ciele dostawały się do krwi, którą powoli rozkładały. Co za pokusa dla tysią ca młodzieży kojańskiej takie ciepłe wody do kąpieli, lecz z powodu t=j filharcitis i mnóstwa krokodyli kąpiel była zabroniona. Mały Śliwa w oczach swych dwóch kolegów w czasie kąpieli został wciągnięty na dno przez krokodyla! Plagą, zwłaszcza dla nieprzyzwyczajonych, były miliardy drobniutkich muszek z kształtu do moskitów podobnych, nie kłujących wprawdzie, ale czyniących w dniach roju (w czasie pełni każdego miesiąca!) po prostu rodzaj mgły, którą się oddychało! Wpadały do ust w czasie rozmowy, a jedzenie postawione na stole pokrywało się po chwili warstwą muszek, jak pleśnią! Szczęściem najazd muszek trwał tylko kilka dni. W takich warunkach spowiadanie, uczenie w szkole, praca w warsztatach jest naprawdę wyczynem godnym podziwu. Właściwie o każdym osiedlu możnaby napisać osobną książkę i nie byłaby to historia wcale nudna: stała rozbudowa życia społecznego, tworzenie warsztatów pracy, życie szkolne, praca na polu kulturalnym w świetlicach, kradzieże, dramaty miłosne i awantury pijaków, wszystko to razem dałoby wątek wcale interesującej powieści o życiu uchodźcy w Afryce. Nie jest to jednak tematem reportażu o pracy duszpasterskiej w polskich ośrodkach uchodźczych, trzeba więc wrócić do opisu faktów z życia religijnego tych osiedli.

W Masindi postanowił ks, Wińczowski wybudować wielki i trwały kościół z palonej cegły, który by świadczył po wieki o pobożności ludu polskiego i był zarazem votum wdzięczności za cudowne ocalenie i wydobycie się z « raju > bolszewickiego. Kosztował ten kościół mnóstwo pieniędzy i pracy, ale za to wyglądał wspaniale, stojąc na najwyższym miejscu w osiedlu na tle wzgórza, które młodzież nazwała t górą Wandy". Do tego kościoła jeden z jeńców włoskich, świetny rzeźbiarz, wykonał posąg św. Jacka w drzewie hebanowym, ale ks. Wińczowski wołał w wielkim ołtarzu umieścić obraz M. B. Częstochowskiej, przywieziony z Rosji. Obraz ten bezbożna ręka enkawudzisty podarła na strzępy, a teraz go złożono i posklejano i czci publicznej oddano. Był to gest ze strony ks. Wińczowskiego symboliczny. Do czasu wystawienia kościoła życie religijne skupiało się w kilku kapliczkach prowizorycznych, leżących w odległych od siebie punktach obozu. Pomysł tych kapliczek nie by,' na pewno szczęśliwy, bo do czasu ukończenia kościoła można by,o bodaj niedzielne nabożeństwa mieć w wielkiej obozowej świetlicy, leżącej akurat w środku osiedla. To są jednak szczegóły. Nauka religii w trzech szkołach powszechnych, w gimnazjum i liceum, w gimnazjum kupieckim i krawieckim nie mogła stać na wysokim poziomie z powodu braku księży. Nauczano bez programu, a gdy jeszcze ks. Górka wyjechał do Rongai na stanowisko kapelana tego nowopowstałego osiedla szkolnego, to jasne, że ks. Wińczowski w żadnym razie nie mógł podołać pracy ponad siły i możliwości jednego księdza. W szkołach powszechnych uczyły katechetki, słabo do tego zadania przygotowane. Przez długi czas wcale nie mogło być zorganizowanej w tym osiedlu Akcji Katol. ani żadnego innego religijnego stowarzyszenia. Nie możnaby jednak powiedzieć, by ludność w tym osiedlu była gorsza niż w innych. Ks. Górka n.p. twierdził, że wszystko by tu można zrobić, gdyby było kilku księży. Widział przecież, ile ks. Wińczowski miał pracy i że się wcale nie oszczędzał. I tak zostało. Wołał raz po raz coraz głośniej ks. Wińczowski o nowych księży. Z kolei ks. Słapa zasypywał ks. Biskupa prośbami o przysłanie świeżych sił kapłańskich, ale dopiero w 1947 przybyło z Bejrutu pięciu neoprezbiterów. W 1946 J.E. Bp Lacourcier dokona! poświęcenia świątyni w Masindi, a w rok później mógł ks. Słapa zawiadomić ks. Wińczowskiego o przydzieleniu mu dwóch młodych księży do pomocy. Ale tu zaskoczył on ks. Delegata swoją postawą: nie chciał się zgodzić, by nowoprzybyli byli u niego wikarymi, lecz chciał im zdać osiedle, a sam chciał wyjechać i całkiem Afrykę opuścić. Był przemęczony. Ks. Delegat się zgodził i zamianował proboszczem ks. J. Janusa, ale w tedy ks. Wińczowski postanowił zostać w obozie np. jako katecheta w szkole. Na to znów szef nie mógł pozwolić, bo proboszcz, który zrezygnował z probostwa nie może pozostać w tej samej parafii obok nowomianowanego proboszcza. Zaproponował więc ks. Słapa ks. Wińczowskiemu, by przyjął z powrotem stanowisko proboszcza, ale on stanowczo odmówił. Ludzie podzielili się na dwa obozy. Wtedy ks. Delegat by, zmuszony przenieść ks. Wińczowskiego do Kidugali. Zgodził się na to, ale pod warunkiem, że wyjazd jego nastąpi późnym wieczorem, by uniknąć niepotrzebnych scen pożegnania. Dało to powód zwolennikom ks. Wińczowskiego do napaści na ks. Słapę, że < wywiózł go nocą, jak NKWD. ) Życzenia ks. Wińczowskiego były wiadome tak polskiej jak i angielskiej władzy administracyjnej. Przyjechał on rzeczywiście aż do Kidugali, ale następnie osiadł w Tangeru, jako prefekt szkół i doskonale tam pracował aż do końca istnienia tego osiedla, zyskując sobie wielkie uznanie i przywiązanie ludzkie. Ks. Janus wraz z ks. Szklannym wzięli się z zapałem do pracy. Otoczyli młodzież troskliwą opieką, stworzyli z pomocą WRS bardzo milutką świetlicę, gdzie się zbierała zawiązana przez nich Sodalicja i stowarzyszenie Akcji Katolickiej. Dwa lata tak pracowali, to jest aż do całkowitej likwidacji osiedla. Ks. Słapa często ich odwiedzał i z zadowoleniem stwierdził wyższy poziom nauczania religii i coraz lepszy nastrój w obozie. Katolicka postawa grona nauczycielskiego ułatwiała znakomicie ich pracę nad młodzieżą i starszym społeczeństwem. Oczywiście nie brakło i w tym obozie wypadków niezgody, plotek, złego prowadzenia się, jak to zwykle bywa, niestety, w większym skupisku ludzkim. Dla trzech księży, bo początkowo i ks. Gruza przebywał w tym osiedlu, administracja wystawiła dom trzypokojowy z gliny i chrustu, który dziwnym zrządzeniem Opatrzności Bożej nie rozmókł na deszczach i nie został przewrócony przez wichury, ale przez długi czas słynął z gościnności i stałego dobrego humoru mieszkańców, mimo ciągłych ataków malarii, na którą zapadał ks. Szklanny! Nowy proboszcz bez pomocy osiedla urządził koło kościoła piękny cmentarz z nagrobkami z cementu i otoczył go murem. Dziś zapewne wszystkie groby, smutne pamiątki pobytu Polaków, porosły zielem, bo któż w tych czasach może się nimi zająć!