LEKCJA PRAWDY O TUŁACZCE W TAJDZE, STEPIE I DŻUNGLI

Dzieciństwo magnetycznie przyciąga każdego - pamięć rodzinnej okolicy, wtajemniczenie w życie, krąg rodzinny i najważniejsze, czuły dotyk rąk najukochańszej matki. Jednak dzieciństwo jest kruchym światem. Przegrywa w obliczu wojny i zbrojnej przemocy.

Konkurs pt „Rodzina w wirach historii” uświadomił mi, że nie wolno lekceważyć żadnej biografii, chociaż byłaby to historia dotycząca tylko znikomego losu jednostki wśród ogromnej populacji, a nawet gdy dotyczy małej istoty - dziecka.

Chę opowiedzieć historię życia mojej babci, jej dzieciństwo. Miała wówczas 7 lat, gdy:

Dnia 17 września 1939 roku o godzinie 5.40 oddziały Armii Czerwonej wkroczyły na wschodnie tereny Polski. Zajmowanie ziem polskich odbywało się w zgodzie z tajnym protokółem dołączonym do zawartego 23 sierpnia 1939 roku paktu radziecko - niemieckiego. Oba państwa dokonały podziału terytorium Polski. W skład Związku Radzieckiego zgodnie z paktem niemiecko - radzieckim z 28 września 1939 roku weszło 8 województw w tym wołyńskie i stanisławowskie.

Od tego momentu niepokój wkradł się w serca ludzkie, ich spokojne domostwa. Osada Orliczyn na Wołyniu nie pozostała wyjątkiem. Wkrótce wczesną jesienią został aresztowany ojciec Babci Danusi, a mój Pradziadek Ludwik Szczepanik. Był osadnikiem wojskowym, ułanem. Aresztowania dokonali żołnierze rosyjscy. Osadzili go w więzieniu we Włodzimierzu, a przecież nie był zdrajcą, w:ęam ludu, pasożytem, szpiegiem, agentem czy spekulantem. Prababcia, jej dwaj synowie i córka Z moja Babcia / musieli opuścić swoje piękne i wygodne pomieszczenia domu rodzinnego, w którym władze ukraińskie zorganizowały szkołę dla ukraińskich oraz małej garstki polskich dzieci.

Zamieszkali w gorszych warunkach - w kuchni swojego domu. Prababcia w wyniku tych zdarzeń oraz świadomości, że traci dom i być może rodzinę załamała się psychicznie, co spowodowało utratę zmysłów, a wszystko to odbywało się na oczach jej małoletnich dzieci.

Dobrze, że bieg historii pozwala nam ujawnić to, co było ukrywane, co stanowiło temat tabu. Wojenne losy wielu Polaków, w tym tragiczne dzieje polskich dzieci najpierw deportowanych do ZSRR, a potem rozproszonych po wielu kontynentach w polskich osiedlach i obozach - to były białe plamy, do niedawna zakazany obszar narodowej pamięci. O tym, że taka luka istniała w naszej historii narodowej i nie były to tak odległe czasy niech świadczą te dokumenty, które poniżej przedstawiam. Są to artykuły z Kuriera Polskiego - codziennej gazety z lat 1983 i 1984. Jej autor, redaktor Juliusz Smoczyński umieszcza wśród wielu list jednej z tułaczek i cytuje jej słowa

„Zaiste już czas, aby i o nas Afrykańczykach dowiedział się kraj".

Świadomie dołączam te artykuły, ponieważ to one zainspirowały byłych Afrykańczyków do nawiązywania kontaktów i zainteresowania się losami koleżanek, kolegów i przyjaciół, których wojenne ścieżki zaprowadziły tak jak ich do Afryki. W wyniku tego powstał w 1989 roku klub „Pod Baobabem”, w którym aktywnie działa moja Babcia. Artykuły i działalność klubu stanowiły odważny początek do odsłaniania kart z życiorysu polskich dzieci uwikłanych w historyczne dzieje II wojny światowej.. Na nie przypadkowo zwrócił uwagę mój Dziadziuś - Romuald Kazimierczak, mąż Danuty. Tu wspomnę, że Dziadziuś / dziś emerytowany oficer Wojska Polskiego Z też pochodzi ze wschodu, ze Stanisławowa i jest działaczem Związku Sybiraków. Los podczas II wojny światowej rzucił go do Kazachstanu.

W naszych rodzinach i w kręgu znajomych mówiło się o napaści Rosji na Polskę, tymczasem środki masowego przekazu milczały o tym, karmiąc opinię publiczną jednym tylko faktem, agresją Niemiec na Polskę.

Dziś nadszedł niezwykły czas. Przedostatni rok XX wieku i przełom nowego tysiąclecia. To historyczny moment, stosowny właśnie teraz, by te prawdy i dokument, którym jest ta biografia ocalić od zapomnienia.

Przytoczę słowa naszego wieszcza Adama Mickiewicza :

„Są prawdy, które mędrzec wszystkim ludziom mówi,

Są takie, które szepce swemu narodowi,

Są takie, które zwierza przyjaciołom domu,

Są takie, których odkryć nie może nikomu „

Adam Mickiewicz

„Stopnie prawd”

Jako najmłodsza wnuczka postanowiłam bliżej poznać losy mojej babci w nowym millennium. Wiem, że ma ona swoje tajemnice i dramaty .które warte są szczególnej uwagi i tego, aby znalazły swoje miejsce na kartach polskiej historii, a dokumenty które posiada mogą stanowić bogate źródło informacji o zawiłych losach Polaków wśród wojennej „zawieruchy”.

Dlatego ja dorastająca nastolatka na bazie posiadanych przez Babcię dokumentów, skrzętnie gromadzonych przez wiele lat, chcę stworzyć rodzinny dokument.

Komu chcę dedykować tę epopeję prawdy? Powiem krótko - NAM! To będzie mała lekcja o wędrówce polskiego dziecka, o jego tułaczce w latach wojennych 1939 - 1945 i później - po zakończeniu wojny , jednego z najmłodszych tułaczy z czasów II wojny światowej, tułaczy o których historia długo milczała.

28 września 1939 roku w Moskwie podpisano między III Rzeszą a Związkiem Radzieckim także układ o przyjaźni i granicach. Linia demarkacyjna, przebiegająca wzdłuż Sanu, Bugu i Narwi stała się granicą państwową pomiędzy Niemcami a Rosją. Niemcy i Rosja podzielili, jak wspomniałam na wstępie, między siebie Polskę, zgodnie z planem Ribbentrop - Mołotow. Kto będzie odpowiedzialny za dolę i niedolę polskich dzieci?

Data 10.02.1940 roku.....A w życiorysie mojej babci znajduję taki zapis:

„Zostałam wywieziona pierwszym transportem do Rosji wraz z matką Feliksą Szczepanik, braćmi Alfonsem i Bogusławem oraz dziadkami Franciszkiem i Franciszką Łozowskim. To był pamiętny dzień /chociaż upłynęło już 60 lat / wciąż go mam przed oczami".

Babcia tak relacjonuje ten dzień :

„ Obudziło nas silne walenie w drzwi kolbami karabinów. W drzwiach stanęło kilku bolszewików w towarzystwie cywilów. W kierunku mojej mamusi rzucono słowa, aby w ciągu 20 minut spakowała się i wraz z rodziną opuściła dom. W tym czasie bolszewicy pastwili się nad tatusiem. Nie muszę opisywać reakcji tej czterdziestoletniej kobiety i jej dzieci: 14-latka, 12-latka i mnie już wówczas 8-latki. Strach, lęk, omdlenia’’.

Z osady wojskowej w Orliczynie zostają deportowani. Na mapie „Kierunki deportacji ludności polskiej do ZSRR” widnieje Świerdłowsk - Jakucki Rejon / mapa w załączeniu/.

Posiołek Nr 109 powiat Irbit gdzie zostali deportowani znajdował się pośród tajgi. Tu zamieszkała w barakach rodzina Szczepaników i Łozowskich po kilkunastodniowej podróży w bydlęcym wagonie w fatalnych, urągających godności człowieka. Pradziadek Ludwik po opuszczeniu więzienia na stacji w Sarnach dołączył szczęśliwie do rodziny.

Babcia tak wspomina pobyt w posiołku:

„Posiołek Nr 109 był oddalony 20 km na zachód od miejscowości Chudiakow.. Tu zamieszkaliśmy w starych barakach w niewielkim pomieszczeniu o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych. Niesamowicie dokuczały nam pluskwy. Baraki były zbudowane .z okrągłych sosnowych belek uszczelnionych mchem. Miały spadziste dachy pokryte podwójną warstwą desek z drobnymi nacięciami do spływu wody. Było nich ciepło co miało duże znaczenie szczególnie przy bardzo niskich temperaturach. W sąsiedztwie baraku ostrzono piły i siekiery do wyrębu drzew w tajdze. Jeden z baraków przeznaczono na szkołę. Niedaleko w odległości kilkunastu kilometrów było też gospodarstwo rolne. Opiekę nad nami sprawowała kilkuosobowa komenda NKWD.

Po przybyciu na miejsce mężczyźni pracowali przeważnie w tajdze - ojciec przy wyrębie lasu, moi bracia znaczyli drzewo ułożone w kubiki. Kobiety ścinały drzewa i kosiły łąki, a starszych zatrudniano do lżejszych prac. Dziadek Franciszek Łozowski był koniuszym''.

Przerażała ich myśl, że nigdy nie wydostaną się z syberyjskiej tajgi. Tymczasem los się do nich uśmiechnął, gdy skomplikowała się sytuacja w Rosji w wyniku agresji Hitlera w czerwcu 1941 roku. Rząd Polski reprezentowany przez generała Sikorskiego 30 lipca 1941 roku podpisał umowę z bolszewickim rządem Józefa Stalina. Układ ten,miał między innymi na celu organizację Armii Polskiej w Związku Radzieckim. Wszyscy obywatele polscy w sowieckich więzieniach, łagrach i na zsyłce mieli odzyskać wolność, a gwarantowała to amnestia.

Stalin użył takiego dziwnego sformułowania amnestia. Faktem jest, że dawał on szansę wolności, ale przecież niewinnie cierpiącym, sterroryzowanym ludziom oraz setkom małych dzieci. W tym miejscu wspomnę, że na terenach Związku Radzieckiego władze sowieckie utworzyły 49 obozów stałych i przejściowych, a na terenach zajętych przez Armię Czerwoną istniało 90 obozów.

Deportowani przebywający w posiołku nr 109 mieli szczęście. Zatliła się w ich sercach iskra nadziei, gdy dotarła do nich, do syberyjskiej tajgi wiadomość o układzie polsko-sowieckim, a przynieśli ją nadzorujący ich Rosjanie wcześniej trzymający się z daleka od Polaków.

Los sprawił, że Babcia Danusia z braćmi i swoimi rodzicami znalazła się poprzez Czelabińsk, Bucharę, Taszkient i Samarkandę w Kermene. Mama jej zatrudniła się w pralni wojskowej.

W Kermene bracia oraz Babcia Danusia wstąpili do zastępów junaków, Tak postanowili rodzice i bracia bo stworzyło to szansę na przetrwanie, a także na aktywny udział w drodze do wolnej Polski... w poszukiwaniu lepszego losu.

Drogi życiowe moich bohaterów, to często trudne zwycięstwa, gorzkie klęski -one tworzą historię. W Kermene przyszło im się rozstać. Babcia Danusia ze swoim zastępem junaków została przewieziona do Guzar.

Dzieci z zastępu junaków dumnie kroczyły przy boku Armii generała Andersa. Nie wiem czy moi rówieśnicy będą znali to słowo Junak”? „Junak” był to młody człowiek przysposabiany na przyszłego żołnierza. Służba w zastępach junaków zapewniała zakwaterowanie, umundurowanie i wyżywienie.

W Guzarach panowały ciężkie warunki, pomimo tego dzieci uczęszczały do szkoły. Zajęcia odbywały się na wolnym powietrzu, tablicą był piasek, kredę zastąpił patyk.. Uzbeckie Guzary określano jako Dolinę Śmierci, gdyż choroby tyfus, czerwonka i malaria dziesiątkowały przebywające w niej dzieci. Jedne wychudzone, drugie opuchnięte, wszystkie pokryte wrzodami awitaminozy. Ich dziecięce smutne oczy były zaropiałe nie oddawały prawdziwego spojrzenia, często miały jaglicę, a dziecięcy niewinny uśmiech czasem bezzębny i ze schorowanymi dziąsłami pojawiał się rzadko. Stąd wyruszyli do Kermene, gdzie była formowana Armia generał Andersa. Taką decyzję podjął Pradziadek Ludwik, który wstąpił w szeregi wojska. Niestety na tym szlaku zabrakło prapradziadków, zniszczyła ich choroba, „zabrał" ich tyfus.

Z Guzar w dwukołowych wozach - arbach dociera na stację, skąd mieli wyruszyć do Krasnowodzka. Dla małej 9-cioletniej dziewczynki, jaką wówczas była Babcia, stanowiło to nie lada wysiłek, bo była wycieńczona chorobę. Jednak Babcia nie poddawała się i dotarła do Krasnowodska, portu nad Morzem Kaspijskim. Pomimo młodego wieku wiedziała, że daje jej to szansę na ucieczkę od bolszewickiego piekła.

Dzięki rozkazowi generała Andersa do wojskowego transportu zostały włączone wszystkie dzieci, nawet te najciężej chore. Kiedy ciężko chora Babcia opuszczała Krasnowodzk jej rodzice / sami bez dzieci / przebywali już w Teheranie,. Byli przekonani, że ich córeczka nie żyje. Posiadali akt jej zgonu. Czy to się wyjaśni? Czy połączy ich wspólny los ?

Junaków załadowano na parowiec. Odbyli nim podróż w strasznych warunkach do Persji, do miejscowości Pahlewi. Były to pierwsze drzwi wolności do krainy szczęścia, po tych trudnych „sowieckich” latach.

Tu zatroszczono się o polskie dzieci szczególnie. Babcia pamięta dwutygodniową kwarantannę podczas której palono odzież, rzeczy osobiste oraz szczepiono przeciw chorobom zakaźnym. Jednak pamiętali o zachowaniu pamiątek i drobiazgów świadczących o polskości. Przecież nie były odległe czasy zaborów, rusyfikacji, germanizacji. Starsi o tym dobrze pamiętali.

Kolejny etap życiowej wojennej drogi bohaterki to miasto Teheran w Iranie, gdzie uchodźcy umieszczani byli w obozach przejściowych pod namiotami, a ciężko chorzy w szpitalach. Stał się on progiem, przez który nie wszyscy zdołali przejść. Na peryferiach Teheranu pozostał duży cmentarz, gdzie do dziś znajdują się nagrobki około 200 dzieci i 1400 polskich żołnierzy. Babcia Danusia została umieszczona w szpitalu PCK utworzonym dla polskich uchodźców. Była ogólnie wycieńczona, bardzo schorowana / świerzb, dyzynferia, jaglica / w wyniku reakcji organizmu na życie w nędzy, trudnych warunkach syberyjskich, a także nagłej

zmiany warunków klimatycznych.......A tam w Orliczynie pozostał ciepły, miły dom rodzinny, beztroskie lata i słodkie, lecz krótkie dzieciństwo.

Powroty i rozstania. One towarzyszyły ludziom w tej tułaczej wędrówce. Czasem były zaskakujące. Co dopisał los w jej życiorysie ?

Spotkanie w Teheranie w szpitalu PCK z ukochanymi - z bratem Bogusiem oraz z mamą. Brat Alfons w tym czasie był w Johanesburgu w Południowej Afryce, a pradziadek Ludwik w Iraku walcząc o wolność kraju w szeregach Armii Andersa. To kolejny dzień, który na trwałe pozostał w pamięci Babci wciąż powracając jak „bumerang". Dzień pełen emocji, radości, smutku i wzruszenia. Opis tego zdarzenia po wielu latach tak brzmi z ust Babci / relacja dla radia „Zet" z IV Zjazdu klubu „Pod Baobabem”/:

Uzupełnione fragmenty wypowiedzi z kasety przytaczam :

Moja mamusia Feliksa Szczepanik w Teheranie

„W Teheranie w szpitalu znalazłam swojego brata Bogusia, do którego przyszła w odwiedziny mamusia. Było szalone zaskoczenie, kiedy idąc korytarzem wybiegłam, bo mi dzieci z obozu powiedziały, że przyszła mamusia. Krzyknęłam MAMUSIA!, ona raz się obróciła i mówi SYNU ja nie jestem twoją mamusią. A ja mówię, że nie jestem chłopcem. Ogolona głowa, brzuch wydęty, tak. jak się widzi dzieci dzisiaj w Afryce, oczy zaropiałe od jaglicy. Ja nie jestem chłopcem! Ja jestem dziewczynką i mam na imię Danusia, Danka, Danusia! Danusia nie żyje! Ja żyję! A kto był jeszcze w twojej rodzinie ? Wtedy wymieniłam imiona swoich braci. To jeszcze nie był dowód ostateczny. Padło kolejne pytanie ; czy masz medalik ? Wtedy wyciągnęłam medalik z wizerunkiem Matki Boskiej, a z drugiej strony srebrnego medalika widniały Trąby Jerychońskie. Więcej słów i dowodów nie trzeba było dawać. Medalik był matczynym podarkiem kiedy wstępowałam do junaków w Kereme. Ten znak Boży to opatrzność, to dowód, że Bóg czuwa, Matka Boska ma w opiece. Padłyśmy sobie w ramiona, a serca mocno, mocno biły. Otrzymałam adres mamusi i tam udałam się autobusem po wyjściu ze szpitala. Byłam szczęśliwa i poddałam się w jej zatroskane ręce. Tego byłam bardzo spragniona po latach rozłąki”

\N Teheranie wielka liczba dzieci wymagała zajęcia się nimi. W pierwszej kolejności zaczęto organizować szkoły.

Wacław Korabiewicz w książce „Gdzie słoń a gdzie Polska” podaje (str. 61, 62), że powołano do życia następujące placówki:

-    3 przedszkola

-    16 szkół powszechnych

-    6 gimnazjów

-    1 liceum

Tego wymagała ogromna liczba dzieci - 9256, a nauczało ich 258 nauczycieli. Wspomnę, że czasy edukacji szkolnej udokumentowane są świadectwami, których kserokopie załączam. Z tamtych lat pochodzi też zdjęcie z uroczystości I Komunii Świętej. Babcia pamięta, że na drugi dzień był Sakrament Bierzmowania. Poniżej załączam pamiątkowe zdjęcie z I Komunii Świętej.

Zdjęcie I Komunii Świętej 

Teheran był jednym z etapów na drodze afrykańskiego uchodźstwa. Kolejnym będzie miejsce niedaleko za równikiem.

Z Zatoki Perskiej transatlantykiem „Batory” dopłynęli do Karaczi w Indiach /obecnie Pakistan/. Statek ten po internowaniu popłynął pod polską banderą zabierając polskich uchodźców. Podróż trwała krótko, zaledwie kilka dni. Był 6 grudnia 1942 roku, Mikołaja. Od polskich marynarzy dzieci dostały polską czekoladę i zabawki. Było wiele radości. Wszyscy zachwycali się tym pięknym statkiem pełnym komfortu. Byli dumni i szczęśliwi także wtedy, gdy spoglądali na portret polskiego króla Stefana Batorego , który wisiał na centralnym miejscu głównego holu. Ten statek kojarzy się Babci mile, bo pamięta że z wycieczką po Bałtyku płynęła nim wcześniej, przed II wojną światowa mama Feliksa. Pamięta też moment, gdy „Batory” odszedł na zasłużoną emeryturę w 1969 roku.

Indie to jeden pierwszy kraj, który wyraził gotowość udzielenia gościny na czas wojny polskim bezdomnym rodzinom, a przede wszystkim osieroconym dzieciom. Ponad dwa tysiące polskich dzieci i drugie tyle dorosłych Polaków korzystało z tej możliwości.

Z Karaczi kojarzy się Babci piosenka, którą przedstawiam, a Babcia śpiewała na Statku dla marynarzy:

Całym mym sercem, duszą dziecinną Kocham tę ziemię, polską, rodzinną.

„Kocham te pola, lasy i gaje Rzeki potężne ciche ruczaje’

Bo w tych potokach, w wodzie ze zdroja Ty się przeglądasz o Polsko moja

Miasto Karaczi było wielkim obozem tranzytowym. Znaleźli tam schronienie najpierw w budynkach - suszarni zboża dla potrzeb niemieckich gdzie spali na posadzce, a później w namiotach wyposażonych w łóżka. Obóz ten pozostawał pod opieką brytyjską. Tu polscy uchodźcy doznali wiele troski od ludzi dobrego serca. Obawiano się chorób tropikalnych, szczególnie malarii, którą roznosiły chmary komarów. Dokuczał im również żar z nieba oraz pustynny rozżarzony piasek. Pobyt w Karaczi trwał siedem miesięcy. Nie wszyscy poszli dalej...

„A myśmy szli i szli zdziesiątkowani przez tajgę, stepy, plątaniną dróg do niepodległości szliśmy. Któż mógł przypuszczać, że i my Polacy obywatele północy, choć nie ze swej woli, znajdziemy się w samym środku tropikalnej Afryki”.

Szlak do Ojczyzny prowadził przez gorący kontynent afrykański.

Pierwsze ślady na afrykańskiej ziemi i....

„Garść wspomnień z Tengeru”

„Moje pierwsze spotkanie z Afryką rozpoczęto się w 1943 r., gdy z Karaczi przypłynęliśmy statkiem holenderskim do portu w Dar-es-Salaam. Najpierw umieszczono nas w obozie przejściowym w Kigomie. Po półrocznym tam pobycie przewieziono nas ciężarówkami do miejsca stałego pobytu do osiedla Tengeru.

w i engeru zamieszka tam z mamusią i bratem Bogusławem w obozie numer 1 w bloku P. Było tu ślicznie, nareszcie sami w małym okrągłym domku zbudowanym z gliny i trawy oraz dachem pokrytym bananowymi liśćmi, gdzie były drzwi, okna które zamykały się na drewniane okiennice. Wyposażenie: trzy łóżka z moskitierami, stół, taborety, szafka na naczynia i lampka naftowa. Cieszyliśmy się, że mamy własny domek i pomimo, że wyposażenie było ubogie. Dzięki zabiegom mamy stał się on przytulny. Piękna dodawał założony przed domem ogródek, z bujną tropikalną roślinnością. Rosły w nim bananowce, papaje, rycynusy i kwiaty kanny.. Śliczne położenie na wzgórku z widokiem na Małpi Gaj i głęboki jar, a przy drodze kino, gdzie często można było oglądać filmy stojąc za parkanem.."

Dziś obraz z domkiem, takim jak w Tengeru, zdobi jedną ze ścian w rodzinnym domu babci / widoczny na okładce /.

Brat Bogusław, Babcia Danusia i jej Matka w Tengru

Dom - tego zabrakło w tajdze, stepie, a tu tyle radości i szczęścia na Czarnym Lądzie, chociaż tak daleko bo aż 16.000 km od Ojczystego Kraju. Afrykański dom!

„Droga Danusiu!

Tam w Tengeru w latach 1942-1948 był nasz drugi dom. Pokryty śniegiem -lśniący w słońcu pięknie wyglądał szczyt Kilimandżaro. Urzekała flora i fauna pięknej okolicy. Czasem straszył wybuch wulkanu i trzęsienia ziemi - to nic, bo było wspaniałe dobrze, ciepło wśród przyjaciół, którzy przeżyli głód, zimno i biedę.

Tu dopiero rozkoszował smak normalnego pożywienia. Już nie jedliśmy lebiody i pokrzywy.

Okno’na świat zostało otwarte”.

Halina Wójcik-Międzik Z okazji Zjazdu w Jachrance

4-6. IX. 1998r.

Zacytowałam fragmenty „Garści wspomnień z Tengeru” z Biuletynu z okazji VI Zjazdu „afrykańczyków” Towarzystwa Klubu „Pod Baobabem” i listu koleżanki Babci, ponieważ one same w prostych i krótkich słowach zawarły to co niezapomniane.

Wszystkie wspomnienia uzbierane na równiku, gdzieś daleko i cichutko drzemią w sercach Białych Afrykańczyków, rozproszonych dziś po naszym ziemskim globie. Osiedle Tengeru i inne osiedla znajdowały się w pobliżu Oceanu Indyjskiego, co ilustruje mapa rozmieszczenia Osiedli Polskich / załączam /.

Tengeru to cały alfabet wspomnień: bracia, dom, dzieciństwo, harcerstwo, matka, nauczyciele, przyjaźnie, rodzina, szkoła i wielcy ludzie.

W Tengeru powstaną własne autonomiczne osiedla z własną administracją i szkolnictwem. Tu prężnie będą działać drużyny harcerskie. Tu organizowano byt dla kilkutysięcznej rzeszy rodaków, zagnanych zawieruchą wojenną w głąb afrykańskiego buszu. Dzięki ofiarnej pracy organizatorskiej i wychowawczej wśród dorosłych i młodzieży ludzie do tego wytypowani, starali się uczynić ich tułacze życie na dalekiej obczyźnie łatwiejszym i radośniejszym.

„Uczyłam się w Publicznej Szkole Powszechnej III stopnia. Wychowawczynią mojej klasy była Pani Kazimiera Łukomska, a kierowniczką szkoły Pani Zarzycka.

Chętnie uczestniczyłam we wszystkich wycieczkach szkolnych, festynach zabawach organizowanych w obozie.

Była tu szkoła powszechna i gimnazja ogólnokształcące, handlowe, rolnicze, krawieckie, mechaniczne. Był kościół i kilku księży Rogiński, Śliwowski, Królikowski. Mieliśmy kino osiedlowe, klub IMKA i szpital. Już po skończeniu szkoły powszechnej zdałam egzamin do Gimnazjum Krawieckiego.

Moją pierwszą wychowawczynią była Pani Onyszko. Fizyki uczyła mnie hrabina Osolińska, a religii ksiądz Królikowski. Wspomnę, że w Tengeru znajdowało się gimnazjum im. Stefana Batorego", co ilustruje poniższe zdjęcie z tablicą upamiętniającą ten fakt.

Moja edukacja szkolna w Afryce udokumentowana jest świadectwami szkolnymi.

Tułaj najważniejszy stał się rozwój duchowy i intelektualny, o który bardzo dbano stwarzając odpowiednie warunki. W szkole jak w każdej szkole uczono: abecadła, czytania, pisania, liczenia, szacunku dla ludzi i przyrody. Oprócz języka polskiego uczono angielskiego. Lektura pełna ideałów stała się dostępna dla każdego ucząc, bawiąc i wychowując.

Nauczono nas jak kochać Boga i Ojczyznę. Pokazano jak należy żyć w przyjaźni. Zaczęliśmy wierzyć w dziecięce marzenia i lepszą przyszłość. Kształcono jak być wzorem dla przyszłych pokoleń. Tutaj wolni skrzydła swe rozpięliśmy w lazurowy błękit nieba jak młode ptaki uczące się do lotu. Myślami często wracamy w te beztroskie dni, by każdy skrawek tej przytulnej ziemi pozdrowić. Oczami wyobraźni staramy się zobaczyć naszych przyjaciół i nauczycieli - hołd im składając. Wdzięczni jesteśmy Im za to, że uczyli moralności".

Halina Wójcik-Międzik

(list wcześniej cytowany)

z okazji zjazdu w Jachrance

Częstochowa 8.IX. 1998r.

Przygoda z harcerstwem rozpoczęła się w lipcu 1944r w Kigomie nad jeziorem Tanganika. Był to obóz przejściowy mieszkało tu trochę Greków i niewielka grupa Polaków. Obóz nieprzystosowany był na dłuższy pobyt. Bloki prowizoryczne bez drzwi i okien i po kilkumiesięcznym


Było tu w Tengeru kilka drużyn harcerskich, hufcową była druhna Zdzisława Wójcik. Mieliśmy orkiestrę w której grali chłopcy i dziewczęta pod batutą profesora Bejnara. Młodzież brała chętnie udział we wszystkich osiedlowych wydarzeniach, jak przedstawienia, festyny, na których sprzedawałyśmy zrobione przez młodzież takie rzeczy jak haftowane bluzki, serwetki, obrusy, które chętnie kupowali Anglicy, Hindusi i Grecy.

Tu też uczciliśmy uroczyście i z wielkim entuzjazmem dzień zwycięstwa, który rokował dla nas „tułaczy" wielką nadzieję na powrót do Polski. Dla nas był to dzień nadziei, liczyliśmy, że rodzina nareszcie będzie w komplecie i że powitamy naszego ojca, który brał udział w walkach pod Monte Cassino.

Maszerując przez obóz przed hufcową Zdzisławą Wójcik i władzami obozowymi prezentowałyśmy się świetnie.

W roku 1946, 2 stycznia nad jeziorem Doluti złoży tam przyrzeczenie na ręce komendantki Zdzisławy Wójcik i opiekunki drużyny nauczycielki Pani Bowbelskiej.

W czasie wakacji wyjeżdżamy na obozy harcerskie. Jakaż to była radość, gdy wszystkie dziewczęta ubrane w mundurki z chustą biało- czerwoną w berecie na głowie siadałyśmy na ciężarówki i z piosenką na ustach -wszędzie nas pędzie, wszędzie gna harcerska dola radosna - opuszczałyśmy obóz Tengeru na kilkanaście dni, by rozbić obóz harcerski w Loliondo nad rzeką albo na fermie Pani Trappe, obóz

Meru Krater.

Dobrze ,że los nam dał panią Trappe. To nazwisko zna każde, albo prawie każde dziecko na tułaczce na Czarnym Lądzie. Pani Trappe z pochodzenia Niemka właścicielka fermy zabierała nas na nosorożce, albo nad liczne jeziora, gdzie aż roiło się od hipopotamów, z przyjemnością oglądałyśmy stado słoni pluskających się w rzece.

Na obozie harcerskim trzeba było wykazać się sprawnościami i gotowością do wszystkiego. Zdobywałyśmy sprawności: kucharza, piekarza, pokojówki, sobieradka, miłośnika gier i wielu innych.

Jednak największym przeżyciem była nocna warta, kiedy po ognisku druhny udawały się na nocny spoczynek warta musiała czuwać, pilnować sztandaru, bo jaki to byłby wstyd, gdyby harcerze z innego obozu zmylili czujność i ukradli flagę. Byłam szczęśliwa, że mogę pełnić pierwszą wartę, jednak noc, szum wody w rzece i wycie dzikich zwierząt robiły swoje. Włos się jeżył na głowie, ale duma i odwaga była silniejsza. Dla dodania sobie odwagi nuciłam sobie piosenkę:

Patrzcie, patrzcie co za dusza w krzaku siedzi tam tuż przede mną wróg się rusza, a ja stoję sama więc na alarm trąb chłopaku, syp do ognia drzewa, nie to ptaszek siadł na krzaku i tak sobie śpiewa.

Wtem się coś poruszyło obok kuchni polowej, pewnie murzyni albo dziki zwierz. Skradam się po cichu a tu nagle coś narzucono mi na głowę. Alarm w obozie gwizdek - wybiegają zaspane dziewczęta, sztandar wisi nie zdobyty. Ja stoję zadowolona, że nie stchórzyłam i tylko oczy błyszczą. Wymazana sadzą i dżemem myję się w rzece w zimnej wodzie. Nocna przygoda kończy się niezbyt dobrze bo muszę wracać do Tengeru do szpitalą, bo dostałam ataku malarii".

Czarna malaria zebrała żniwo. Jedyną osobą która na nią umarła w Afryce była mamusia Babci Danusi. Przerwała ona beztroskie lata spędzone w Afryce.

Mijał dokładnie siódmy rok od pamiętnej daty deportacji w tajgę i początku naszej tułaczej wędrówki, gdy los okazał się niełaskawy. Pechowa 13-tka; 13 lutego 1947 umiera Prababcia Feliksa matka Danuty. Pogrzeb odbywa się na osiedlowym cmentarzu w Tengeru, (załączam zdjęcie - Babci Danusi przy trumnie).

Babcia Danusia wraz z braćmi Alfonsem i Bogusławem przy trumnie MATKI

Były przy niej tylko jej dzieci: piętnastoletnia Danusia i synowie Alfons 21 lata, Bogusław 19 lat. Pradziadek w tym czasie był już w Anglii.

Plątanina dróg... Los nas połączy, los nas rozłączy, by znów połączyć. Nie ze wszystkimi. Tu zetknęły się ich losy, ale na trwałe ich rozłączyły.

„Brat mój Alfons przyjechał w 1946 roku do Tengeru z Johanesburga. Tam leczył gruźlic, której nabawi! się w junakach. Od 1946 roku w Tengeru uczęszczał do Gimnazjum Mechanicznego.

Pozostałam sama z braćmi i musieliśmy sobie radzić. Jedyną pociechą było to, że mieliśmy ojca w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie.

Mija 60 lat od pamiętnej daty, gdzie nasz los został wpleciony i uwikłany w historię wydarzeń politycznych związanych z II wojną światową. Tam powracają nasze myśli, nasze wspomnienia do bliskich. W dalekiej Afryce tam był nasz dom.

Tam były nasze ślady i nasza druga ojczyzna... Tym bardziej droga rodzinie Szczepaników, bo tam na Czarnym Lądzie przy Oceanie Indyjskim w samym sercu Afryki pod górą Meru, w masywie Kilimandżaro pod gorącym niebem pozostała cząstka rodziny - najdroższa matka”.

Cmentarz w Afryce w Tengeru ma szansę zostać pamiątką narodową, Polskim Pomnikiem. Tak zdeklarowała się Rada Ochrony Pomników i Męczeństwa - taką informację usłyszałam niedawno w telewizji. Czas pokaże. Posiadamy zdjęcie grobu prababci zrobione tuż przed opuszczeniem ziemi afrykańskiej. W naszych pamiątkach znajduje się też zdjęcie grobu zrobione około 10 lat temu przez znajomych wujka Alfonsa, niestety już od kilku lat nieżyjącego. Jego miejscem spoczynku jest Oxford w Anglii i cmentarz nad rzeką Tamizą.

Absolutnie nieprzewidywalna jest przyszłość...Może narodzić się w każdym zakątku naszej Ziemi... Dobrze, że ludzie potrafią marzyć i potrafią wierzyć; oni wiedzą dobrze, że nie istnieje tylko zły los.

Mali i wielcy politycy oraz w ich tle małe dziecko....Dobrze, że znaleźli się wśród nich dobrzy ludzie, którzy ofiarną morderczą pracą sprawili, że dni które przypadły na dziecinne lata babci nie były ciemną stroną życia. Niewątpliwie dzieciństwo dzięki nim nabrało innego, radosnego wymiaru. Tu wielki ukłon i szacunek od młodego pokolenia dla Szanownej pani Eugenii Grosickiej oraz Komendantki Zdzisławy Wójcik dziś Pani Profesor za zasługi w stworzeniu polskiego harcerstwa nie tylko w Tanganice, ale i Ugandzie i Rodezji, a także za działalność pedagogiczną w polskich sierocińcach. Nadmieniam, że jest Ona współautorką albumu „Polska szkoła na tułaczych szlakach”.

Takim Wielkim Człowiekiem (z całym szacunkiem to podkreślam) był lekarz Wacław Korabiewicz / dziś również podróżnik i etnograf oraz autor wielu znanych książek o Afryce /. Swą ofiarną morderczą pracę nad organizowaniem bytu Polaków na uchodźstwie rozpoczął na kontynencie afrykańskim jesienią 1942 roku, gdy dotarł poprzez najeżony okrętami wojennymi ocean, aż z Brazylii.

W naszej pamięci, trwałe miejsce w naszych sercach zajęła z pochodzenia Niemka, pani Trappe. Kobieta oddana polskim dzieciom w Afryce, która ubarwiła ich smutne dzieciństwo, zapewniając wiele atrakcji na fermie i dżungli na polowaniach.

„My, Afrykańczycy to wielka rodzina". Nasze przyjaźnie ożyły dzięki Klubowi „Pod Baobabem". Dziś otrzymuję korespondencję z całego świata - Anglii (z Londynu) - od Reni Pawluk i Basi Epler, u których gościłam, z Kanady od Mietka Królewicza oraz z USA od Ireny Rzewuckiej i księdza Lucjana Królikowskiego, który był moim nauczycielem religii w Afryce. Cenny jest jego podarek, książka pt. „Skradzione dzieciństwo" z dedykacją, którą przedstawiam”.

Pożegnanie z Afryką i ostatni dokument z tego kontynentu z dnia 29 czerwca 1948 roku.

Gdy nadarzyła się okazja łączenia rodzin, wyjechaliśmy do Anglii na spotkanie z ojcem. W Anglii tuż. nad Oceanem Atlantyckim, będzie biegł dalszy los tułaczki polskiego dziecka i jej rodziny.

„W czerwcu 1948 roku opuszczamy Afrykę. Z portu w Mombasie wypływamy poprzez Kanał Sueski Cieśniną Gibraltar, gdzie na cześć generała Sikorskiego statek płynący pod angielską banderą oddał salut armatni. Płyniemy do Southampton do Anglii. Wita nas ojciec. Nareszcie razem, lecz bez mamusi. Zapada decyzja, że wracamy do Polski, lecz znów w niepełnym składzie. Pozostaje Alfons bojąc się niepewnego przyjęcia w ojczyźnie. Do ojczyzny wracamy ostatnim transportem w październiku 1948 roku. Pierwsze kroki na ojczystej ziemi nie są zbyt miłe, a pełne niezbyt przychylnego stosunku do nas. Po opuszczeniu statku w Gdyni przewieziono nas do (koszar wojskowych) ogrodzonych drutem kolczastym.

Za wyżywienie, które sobie kupowaliśmy, płaciliśmy funtami. Po kilkudniowej kwarantannie mogliśmy opuścić koszary. ”

Mnie nauczono gromadzić pamiątki rodzinne. Historia Babci i jej rodziny to także moja historia. To moje korzenie. Biali Afrykańczycy zamieszkują cały świat. Te opowieści niech pomkną do każdego zakątka Ziemi i pod każdą strzechę by historie swoich dziadków, czy pra... pra... dziadków poznali ich pra... pra... wnukowie.

Naszym miastem rodzinnym zostały Ziemie Odzyskane i miasto Wrocław.

Tu na grobie pradziadka Ludwika widnieje napis „Uczestnik Walk pod Monte Cassino”, co jest udokumentowane legitymacją nr 48083 upoważniającą do noszenia Krzyża Pamiątkowego Monte Cassino. Czerwone Maki pod Monte Cassino tu we Wrocławiu ożywają każdego 18 maja. Polski cmentarz pod Monte Cassino odwiedziła moja siostra Monika Malska.

Ja, Magdalena Malska chciałabym poznać historię polskiego cmentarza w Afryce i złożyć kwiaty oraz oddać cześć, tym co pozostali tam na zawsze - nie z własnej winy. Szczególnie chciałabym uklęknąć na grobie mojej Prababci Feliksy Szczepanik.

Konkurs „Rodzina w wirach historii" pozwolił mi połączyć fakty znane ze szkolnych lekcji historii z prawdziwą historią życia małej tułaczki z okresu II wojny światowej.

JA, DORASTAJĄCA NASTOLATKA:

ZROZUMIAŁAM:

„Nie znać historii to być zawsze dzieckiem"/Cyceron /.

ZAPAMIĘTAŁAM:

„Niech dzieci tułacze, które dały piękne świadectwo o Polsce i Polakach kochających Boga, Maryję i drugiego człowieka, wystąpią jako nauczyciele (nowego pokolenia). Słuchajmy tej lekcji. To nie jest piękna epopeja literacka. To jest piękna . epopeja prawdy."

Ze słowa wstępnego

Prymasa Polski - Kardynała Józefa Glempa

w Albumie Fotograficznym „Tułacze Dzieci”:

Z tych doświadczeń powinniśmy czerpać głęboką naukę dla naszegi społeczeństwa i nie tylko. Zgadzam się z noblistką XX wieku, poetką Wisławi Szymborską:

„Miał być lepszy od zeszłych nasz wiek XX. Już tego nie zdąży”.

Niech dobry los czuwa i sprzyja nam w nowym tysiącleciu. Takie są nadzieje młodych pokoleń. Moje również!.

Magda Malska

P.S.

W gazecie „Wieczór Wrocławia” z dnia 17-19 września 1999 roku znalazłam informację, którą poniżej zamieszczam, z okazji 10 lat Klubu „Pod Baobabem”: „Według relacji jednej z założycielek klubu wrocławianki, pani Zofii Daniszewskiej, zaczęło się od tego, że jeden z dziennikarzy towarzyszących komunistycznemu dygnitarzowi Maciejowi Szczepańskiemu, który miał posiadłość w Afryce, zdziwił się ilością polskich grobów z czasów II wojny światowej na terenie czarnej Afryki. Napisał o tym w jednej z lokalnych gdańskich gazet, potem zainteresował się sprawą

warszawski Kurier Polski".